Trudne czasy wojenne

2016-03-27 10:00:00(ost. akt: 2016-03-24 14:54:28)

Autor zdjęcia: Archiwum rodzinne

Jan Olszewski urodził się w 1928 roku w Łubianku w ówczesnym powiecie ostródzkim. W 1933 roku rodzina przeprowadziła się do Pawlik, szkołę ukończył w 1942 roku w Kamionce (po niem. Koeniglich Steinau).
Trudne to były czasy. Jedzenie składało się z ziemniaków, kapusty i kaszy jęczmiennej. Mięso jadło się tylko w niedzielę. Życie nam się pogorszyło, gdy w 1938 zmarła matka. Najstarsza siostra objęła obowiązki gospodyni domowej. Najstarszy brat został powołany do niemieckiego wojska. Po roku poległ na froncie wschodnim. Ojciec mój w grudniu 1943 roku został wcielony do Volksstrmu, czyli pospolitego ruszenia. Kopał rowy pod litewską granicą.

Niemieccy żołnierze
wycofywali się w popłochu

Był styczeń 1944 roku. Ja pracowałem jako uczeń w zakładzie rymarskim w Nidzicy przy ulicy Warszawskiej. Majster mój nazywał się Eugelka, dobry człowiek. Po 15 stycznia słychać było strzały armatnie. Majster tłumaczył, że wojsko niemieckie przeszło do ataku. Codziennie przez ulicę Warszawską do stacji kolejowej maszerowało wojsko niemieckie. Pracowaliśmy przy tej ulicy, więc wszystko widzieliśmy. Dziwne to było wojsko. W popłochu się wycofywało. Żołnierze mieli bandaże na głowach i ręce na temblakach. Majster cały czas tłumaczył, że oni wycofują się na pozycje koło Waplewa, gdzie przygotowywano fortyfikacje i umocnienia.

Niemcy opuszczali Nidzicę

17 stycznia dano zezwolenie na opuszczenie Nidzicy. Majster mój miał konia, wóz i sanki. Zdecydował się na wóz, bo śnieg leżał nierówno. Na ten wóz załadował bardzo dużo. Chciał zabrać cały swój dobytek. Wieczorem wyruszyliśmy z miasta w kierunku Napiwody. W lesie około 1 km od Nidzicy ojciec majstra miał małe gospodarstwo. Tam zabili tucznika, którego majster miał zawieźć do Szyldaka, gdzie zatrzymał się jego ojciec. Niemieccy żołnierze prosili, żeby im zostawić tego tucznika, ale majster odmówił. 18 stycznia wyruszyliśmy do Łyny. Przenocowaliśmy u znajomego gospodarza, który też już przygotował się do ucieczki.

Karabin i 10 sztuk amunicji

19 stycznia rano nie mogliśmy wyruszyć, bo przy bezchmurnym niebie radzieckie samoloty ostrzeliwało wszystko, co ruszało się na drodze. Dopiero po południu wyjechaliśmy. Za Waplewem podjechał samochód z żołnierzami formacji SS. Z kolumn uciekających wyciągali mężczyzn zdolnych do noszenia broni. Z naszej kolumny zabrano 3 chłopaków i jednego starszego pana. Zaprowadzili nas do samochodu. Każdy otrzymał karabin i 10 sztuk amunicji i jednego pancerfausta do niszczenia czołgów. Kazali nam strzelać do radzieckich żołnierzy. Sami odjechali. Za namową starszego pana, weszliśmy głębiej w las, wyrzuciliśmy broń i dołączyliśmy do kolumny.

Z głową w zaspach
Między Waplewem a Rychnowem natknęliśmy się na radzieckie wojsko. Porzuciliśmy wszystko i uciekliśmy do olchowego lasu. Żołnierze strzelali gdzie popadało. Mój ojciec zawsze potarzał, że w takich sytuacjach trzeba chronić głowę. Dlatego wszyscy schowaliśmy głowy w śniegowych zaspach. Tak przetrwaliśmy półgodzinną strzelaninę. Potem okazało się, że Rosjanie myśleli, że strzelają do niemieckich żołnierzy. Kazali nam jechać do domu. Był wśród nas żołnierz włoski, który został zastrzelony przez żołnierza radzieckiego, bo wywijał z radości Pancerfaustem.

Dzieci zamarzły,
ich matki zgwałcono

Majster mój postanowił wrócić bocznymi drogami do Nidzicy. Skręciliśmy na Mielno i Zybułtowo. Wioski i miasta się paliły, mimo że nie było tam walk. Wojsko niemieckie nie stawiało oporu, szybko uciekało. Wieczorem dotarliśmy do Browiny. Zatrzymaliśmy się w gospodarstwie rolnym. Stało tam już dużo wozów z uciekinierami. Jeszcze tej samej nocy mojego majstra zabrano na przesłuchanie, z którego nie wrócił. Został zastrzelony strzałem w tył głowy. Rano znaleźliśmy go za stodołą. Co się tam działo to trudno opisać. Każdy wóz został zrewidowany i ograbiony. Żołnierze radzieccy szukali przede wszystkim i zegarków. Kobiety zabrano do jednego domu, nie patrząc na to, że dzieci zostały na wozach. Dzieci zamarzły. Z budynku, w którym zamknięto kobiety i młode dziewczyny, dochodził płacz i lament. Rosjanie tłumaczyli, że prowadzone jest dochodzenie w sprawie otrucia jednego z żołnierzy.

Opuścił karabin i powiedział - "to go bierij"

23 stycznia rano formowano oddziały marszowe, do których wcielano kobiety od 16 do 50 roku życia, a mężczyzn do 60 roku. W tej kolumnie też stałem, ale wyciągnęła mnie nasza sąsiadka z Pawlik Anna Kołecka, która nosiła znak "P" ( oznaczało to, że jest Polką). Ona krzyknęła - "to nasz". Żołnierz odpowiedział - "to go bierij". Anna znalazła się tam, bo szukała swojej kuzynki, która pracowała u gospodarza niemieckiego. Potem wyszliśmy na drogę. Tam spotkałem swojego brata, który powoził furmanką, na której znajdowała się rodzina Anny.

Widzieliśmy łunę nad Nidzicą

Noc spędziliśmy w Turowie. Rano przez Kownatki i Szkotowo pojechaliśmy dalej do Nidzicy. Będąc w Załuskach widzieliśmy wielką łunę nad miastem. Miało się wrażenie, że front przeszedł przed godziną, a nie 4 dni temu. Wjechaliśmy w ulicę Warszawską, która prowadziła do Pawlik. Na rogu rynku i ulicy Warszawskiej zostaliśmy zatrzymani przez radzieckich żołnierzy. Oskarżono nas, że oddaliśmy w ich kierunku kilka strzałów. Ustawiono nas w szeregu do rozstrzału. W ostatniej chwili uratowała nas starsza kobieta, która jechała razem z nami. Pani Grużwska złapała czerwonoarmistę za rękę i pokazała mu amunicję karabinową rozrzuconą na ulicy. To ona wystrzeliła pod żelaznymi kołami naszego wozu. Żołnierz poklepał ją po ramieniu i powiedział "gieroj babuszka". Kazał nam jechać dalej.

W Kanigowie pełno trupów

Bez przeszkód dojechaliśmy do Pawlik. Bardzo dużo trupów żołnierzy niemieckich i cywilów leżało w Kanigowie. Prawie wszyscy byli rozjechani przez czołgi i inne pojazdy. Było już ciemno, gdy dotarliśmy na miejsce. Konie i wozy zniknęły tej samej nocy. Dom był ogołocony. Ocalało tylko łóżko i szafa. W kuchni leżała kupa śmieci i dużo słomy. Do jedzenia były tylko ziemniaki, które jedliśmy trzy razy dziennie. Pawliki leżą przy trasie Olsztyn - Warszawa. Z tego powodu nękali nas tzw. "maruderzy", czyli żołnierze, którzy wracali ze szpitali wojskowych na front. Nie spieszyło się im. Po drodze rabowali i szukali alkoholu.

Polska władza

Nasza sytuacja materialna polepszyła się, gdy do wsi przypędzono 80 krów. Pracowaliśmy w oborze, mieliśmy mleka pod dostatkiem. Był nawet biały chleb. Tak było do 15 kwietnia, kiedy przepędzono krowy do Bartek, a potem, gdy zboże ozime podrosło, pędzono je do Rosji. Namawiano nas, żebyśmy pomogli w tym pędzeniu krów. Obiecano nam, że tylko do granicy, ale nikt się nie zgłosił. Nie mogli nas siłą przymusić, bo była już polska władza. Był sołtys, który nie pozwolił. Wojsko radzieckie już nam nie dokuczało. Od czasu do czasu żołnierze wpadali, żeby coś ukraść i wymienić na bimber. Gorzej było, gdy przyjeżdżali do nas szabrownicy z Kurpi. Ci zabierali wszystko bez litości. Mi zabrali nawet psa. Nie można im się było przeciwstawić, bo grozili pistoletami i karabinami. Przyjeżdżali też z powiatu mławskiego i warszawskiego, ale oni do domów zamieszkałych nie wchodzili i nic z nich nie zabierali.

Swojski dręczyciel

Mieliśmy też swojego dręczyciela. Przyjeżdżał do nas na rowerze i zawsze pijany. Mówił nam, że jest teraz pracownikiem Urzędu Bezpieczeństwa albo Milicji Obywatelskiej. Jak mówił, przyjeżdżał się z nami rozliczyć. Stawiał nas, nasze dzieci pod ścianą w szeregu, wyciągnął pistolet i uderzał nim po głowach. Bardzo bolało, bo bił mocno. Życie było niemożliwe. Wystawialiśmy warty i na hasło "Antek" każdy starał się gdzieś schować. Dziwiliśmy się, że tak bardzo się zmienił. Przedtem pracował w majątku ziemskim w Safronce. Często przyjeżdżał do wujka, który mieszkał w Pawlikach. Rozmawialiśmy z nim po przyjacielsku. Wydawało się, że jest dobrym człowiekiem.

Poszliśmy do centralnej Polski

Nie mogliśmy wytrzymać i razem z bratem poszliśmy do pracy do centralnej Polski. Pracowaliśmy w miejscowości Sowy. Każdy u innego gospodarza. Ja u pana Jana Kołakowskiego, a brat u Franciszka Gołębiewskiego. Było nam tam bardzo dobrze. Ale nie trwało to długo. Pod pretekstem współpracy z partyzantami niemieckimi Milicja Obywatelska z posterunku w Janowcu Kościelnym zabrała wszystkie dzieci pochodzące z Mazur, które teraz pracowały u gospodarzy i bijąc gumowymi pałkami, pognała ich do Janowca. W wiosce Cygany była zbiórka.




Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. kolo #1962558 | 88.156.*.* 27 mar 2016 15:20

    tego Antka pamiętała również moja mama !!!!!!!!!!!

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5