Na początku była to przygoda. Teraz jest to normalność. Rozmawiamy o zimowej wyprawie na K2

2018-04-22 16:00:00(ost. akt: 2018-04-22 18:28:24)

Autor zdjęcia: Maciej Bedrejczuk

NASZA ROZMOWA\\\ Z Marcinem Kaczkanem rozmawiamy o zimowej wyprawie na najtrudniejszą górę K2. Polskiej ekipie, której członkiem był nidziczanin, nie udało się zimą pokonać Góry Gór. Mimo to mają nadzieję, że następna wyprawa zakończy się zdobyciem szczytu.
— Dlaczego zdecydowałeś się wyruszyć na tę wyprawę? Jak długo trwały przygotowania?

—  Właściwie od paru lat była mowa o tym, że może w tym roku, a może w kolejnym roku trzeba  zorganizować zimową wyprawę na K2, ale nie wychodziło, nie było pieniędzy. Z roku na rok decyzja była odkładana aż w końcu w zeszłym roku udało się wszystko poskładać i wyprawa doszła do skutku. Ja byłem przygotowany na wzięcie w niej udziału. W zasadzie nie był to taki nagły zryw i niespodziewana chęć uczestnictwa. Dla mnie to taki naturalny dalszy krok. Do takiej wyprawy przygotowuje się kilka lat. Bezpośrednie przygotowania rozpoczęły się  od połowy roku. Wtedy zaczęliśmy  organizowanie i przygotowania. Ważne, że był dobry skład osobowy uczestników. 
Byli to ludzie, którzy działali cały czas w górach.

— Jaki sprzęt ze sobą zabraliście?

— Cały sprzęt, który zabraliśmy ważył  około 2 ton. Pierwsze cargo poszło już na jesieni. Wtedy wyruszyła karawana, która wysłane rzeczy zaniosła pod K2. My wyruszając zabraliśmy około 40 kg ze sobą. Zimą dotargaliśmy tylko to, czego nie można było wysłać. Większość wyposażenia czekała na nas spokojnie pod ścianą K2. 
Podobnie wygląda sprawa z transportem po zakończeniu wyprawy. My zabraliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy, a reszta została na miejscu. Wszystko zostało spakowane i zdeponowane w namiocie, który był podczas wyprawy kuchnią. Leży sobie bezpiecznie. Zostawiliśmy namioty, śpiwory, buty zimowe, kombinezony, czyli sprzęt, który nie będzie nam teraz potrzebny. Do Polski pozostawione rzeczy dotrą w maju lub czerwcu, czyli wtedy, kiedy wyruszą pierwsze letnie wyprawy. 

— I nic mu się nie stanie?
— Nie, bo jest bardzo dobrze zabezpieczony. Namiot jest solidnie przytwierdzony do podłoża, obłożony kamieniami.  I nie ma obawy, że ktoś to ukradnie bo nikogo tam nie ma o tej porze roku.

— Co jedliście podczas wyprawy?
— Jedzenie bazowe było zapewnione przez agencję, ale zabraliśmy swoje przysmaki, np. boczek, sery żółte. Rafał Fronia robił zakupy za całą ekipę. Można było składać indywidualne zamówienia na smakołyki. Ja nic szczególnego nie zamówiłem, bo jestem wszystkożerny. Liczyłem, że w naszym menu znajdzie się coś zaskakującego. I rzeczywiście, była  szyneczka, kozi ser, sucha krakowska, słonina. W Pakistanie takich rzeczy nie ma, jedzą jaki, kurczaki, baraninę. Wieprzowiny nie jedzą w ogóle. W bazie głównie jedliśmy jaka, który dobrze przyrządzony smakuje świetnie. Ale może też smakować jak guma do żucia. Mieliśmy szczęście, bo nasi kucharze przygotowywali go bardzo dobrze. Z takich ciekawostek jedzeniowych, to dotarła do nas kiszona kapusta. Kucharze przy naszej pomocy ugotowali kapuśniak. Ale dodali do kapuśniaku  makaron. 

—Smakował?
— Dało się zjeść.  Brakowało nam takiego domowego jedzenia, np. schabowego. Smażyliśmy boczek, albo jajka na boczku. Ale robiliśmy wszystko sami. Jak wróciłem do domu, to czekał na mnie gar bigosu.

— Z makaronem?
— Bez makaronu. Był bardzo dobry.

— Wychodząc z bazy w górę, co zabieraliście ze sobą do jedzenia ?

 — Do akcji górskiej lub do wyżej położonych obozów zabieramy głównie liofilizowane jedzenie, czyli pozbawione wody. Wszystko można liofilizować, mięsa, owoce, twarożek. Wystarczy je zalać wrzątkiem. Mają naturalny smak, nawet pachną naturalnie. Truskawki smakują i pachną jak truskawki z działki. Takie jedzenie jest bardzo dobre. Braliśmy również słodycze. Zwłaszcza batony energetyczne, które nie są smaczne, ale regenerują siły. Wybierała nam je koleżanka dietetyczka. Trzeba starannie dobierać jedzenie, bo im wyżej tym bardziej nie chce się jeść. Na wysokości 6000 -7000 metrów traci się apetyt. Wtedy trzeba jeść na siłę, zmuszać się do zjedzenia czegokolwiek. Jest tak, że to co na dole bardzo smakuje, w górze nie da się przełknąć. Wmuszanie w siebie jedzenia to reguła na większych wysokościach. 

— Najtrudniejszy moment dla Ciebie podczas tej wyprawy? Poczucie zagrożenia?
— Nie było takiego. Wyprawa jak na warunki zimowe była, że tak powiem, delikatna. Bazę mieliśmy rozbitą w takim miejscu, że omijały nas wszystkie wiatry. Na górze był huragan i niepogoda, w miejscu gdzie mieszkaliśmy warunki były dobre. To może dziwnie zabrzmi, ale ja nigdy nie miałem poczucia zagrożenia w górach. W czasie akcji górskiej nie myśli się o tym. W górach po prostu nie ma czasu na takie rozważania i zastanawianie się. Działa się automatycznie, instynktownie robi się to, co trzeba. 
Poza tym wychodząc w góry wiemy czego możemy się spodziewać. To, co  może nas spotkać, nie jest dla nas zaskoczeniem. Wiemy po co idziemy. 

— Gdy działaliście na drodze Basków dotarła do was informacja, że Tomek i Eli potrzebują pomocy. Jaka była wasza reakcja ?

— Już wcześniej docierały do nas informacje  o tym, co dzieje się na Nandze i nas to zaniepokoiło trochę. Popsuła się pogoda, wszyscy zeszliśmy do bazy. Śledziliśmy co dzieje się pod Nangą. I wtedy, gdy okazało się, że trzeba było im  pomóc, decyzja była szybka i natychmiastowa. Idziemy. Wszyscy zgłosiliśmy się na ochotnika. Byliśmy pewni, że jeśli helikoptery po nas przylecą, to się tam wybierzemy. Załatwienie helikopterów było trudne, to są śmigłowce wojskowe, muszą zostać spełnione wszystkie procedury i oczywiście polecą jak będą pieniądze. Trwało to półtorej dnia. Włączyła się w to nasza ambasada. Przylecieli piloci. Wyruszyło 4 kolegów, bo nie było więcej miejsc w helikopterach. 

— Mieliście z nimi stały kontakt?

— Spodziewaliśmy się lepszego kontaktu z nimi. Było zaledwie kilka rozmów, które się rwały. Pewnie nie mieli czasu na częste komunikowanie się z nami. Informacje docierały do nas bardzo rzadko. Dowiadywaliśmy się z internetu, gdzie są. Ale wiedzieliśmy, że logistycznie wyprawa ratunkowa została zorganizowana bardzo dobrze. Dwie osoby poszły od razu w górę, a dwie stanowiły zaplecze.  

— Czy była szansa na uratowanie Tomka Mackiewicza?
— Na wysokość, na której został Tomek, szanse na dotarcie były prawie żadne. A nawet gdyby się im udało, to osoby, która nie współpracuje nie da się znieść na dół. Eli została uratowana, bo zeszła niżej. Denis Urubko i Adam Bielecki bezpiecznie mogli się poruszać do wysokości ok 6700 metrów, ale wyżej mogliby mieć problemy, bo nie mieli aklimatyzacji.

— Liczyliście się z tym, że im trzeba będzie pomóc ? 

— Gdyby taka konieczność była, to tak. Wyruszylibyśmy. Ale nic na to nie wskazywało, radzili sobie świetnie.

— Czy ta wyprawa ratunkowa opóźniła wasze działania pod K2?

— Nie opóźniła, ani nie osłabiła naszych działań. Akcji górskiej nie mogliśmy prowadzić, bo była zła pogoda i wszyscy siedzieliśmy w bazie. 

— Planując wyprawę wybraliście drogę Basków. Dlaczego?

— Tę drogę znaliśmy dobrze z letnich warunków. Wydawała się świetna, może trudna techniczne, ale krótsza i szybsza. Jadąc tam byliśmy przekonani, że  poruszanie się po niej będzie dość szybkie. Ale okazało się, że nie można przenosić doświadczeń letnich na zimowe. Okazało się, że zimą jest  bardzo mało śniegu, a to  powodowało osuwanie się kamieni. Każdy zaliczył uderzenie kamienia. Ja też, ale miałem dużo szczęścia. Tylko gogle były połamane.  

— I podjęliście decyzję o zmianie trasy?
— Szef wyprawy zdecydował o zmianie trasy. My się z nią zgodziliśmy. Stawało się na drodze Basków niebezpiecznie. Baza została w tym samym miejscu, bo do obu dróg startowało się z tego samego miejsca. Tylko było trochę dłuższe podejście.

— I decyzja okazała się słuszna?

— Nie wybraliśmy drogi Abruzzów na początku, bo jest ona dłuższa i bardziej skomplikowana pod względem ukształtowania terenu. Ale okazało się, że zimą można na niej spokojnie i szybko działać. Na początku górę trzeba ubezpieczyć, powiesić liny poręczowe, założyć kolejne obozy, przenocować w nich, żeby się zaaklimatyzować. Bywa tak, że pierwsza ekipa idzie do jakiejś tam wysokości, zawiesza liny i wraca do bazy. Kolejna następnego dnia zakłada liny wyżej i wraca do bazy. Aż wreszcie kolejna wykorzystując położone liny zakłada obóz. Wtedy następni zanoszą sprzęt biwakowy do obozu, korzystając z zawieszonych lin. Denis doszedł na 7.400 - 7500 metrów. Ja z Maćkiem Bedrejczukiem na 7000 metrów. 

— Mówiłeś, że trzeba donieść do wyższych obozów sprzęt biwakowy, czyli jaki?
—  Sprzęt biwakowy to namiot, śpiwór, karimata, maszynka do gotowania, jedzenie i to wszystko. 

— Skoro doszliście tak wysoko, to była duża szansa, aby zdobyć szczyt. Czy samodzielna akcja Denisa i jego późniejsze odejście pokrzyżowało wasze plany?

—  Była szansa, żeby K2 zdobyć ale nieduża. Jak wyjeżdżaliśmy szanse oceniane były  na kilkanaście procent. To, że  Denis Urubko  opuścił bazę, nie miało bezpośredniego  przełożenia na to, że zakończyliśmy wyprawę. Kontynuować chcieliśmy, ale  popsuła się pogoda. Jak Denis odszedł to nie mieliśmy zespołu, który mógłby zaatakować szczyt w jednym wyjściu. Potrzebne nam były 2 okna pogodowe, żeby jakiś zespół mógł dojść do obozu III i tam się zaaklimatyzować, a potem uczestniczyć w ataku szczytowym. Z wstępnych prognoz wynikało, że będzie to możliwe. Gdyby się sprawdziły, to zdążylibyśmy do końca zimy, czyli 20 marca. Niestety, to pierwsze okno się  opóźniło prawie do połowy marca, Napadało bardzo dużo śniegu. Góra stała się lawiniasta i nie było możliwości prowadzenia akcji górskiej. Musielibyśmy czekać kolejny tydzień. Realnie oceniliśmy szanse. Wiedzieliśmy, że zabraknie nam czasu. Podjęliśmy decyzję, że rezygnujemy.

— Co wtedy czułeś? Radość czy rozczarowanie?
—  Decyzja kierownika nie była dla nas zaskoczeniem. Każdy sam też  ocenił sytuację i spodziewaliśmy się takiej decyzji. Każdy się pogodził z tym. Nie czułem rozczarowania, bo czas, który spędziliśmy na tej górze wiele nas nauczył. Także  radość, że wracam do domu, bo za rodziną już się tęskniło. Trochę szkoda, że tyle pracy i nie wyszło.

— Czego się nauczyliście?
— Zdobyliśmy nowe doświadczenia. To nie był czas zmarnowały. Poznaliśmy tę górę od strony południowej. Droga Basków okazała się  katastrofą. Przekonaliśmy się, że wariant żebrem Abruzzów nadaje się do zimowej akcji na K2 i myślę, że przy następnej wyprawie będzie ta droga brana pod uwagę.

— Czyli będzie następna wyprawa?
—  Chyba tak, to zależy od wielu czynników.

—  Wspinanie się, zwłaszcza w wysokich górach, jest bardzo niebezpieczne. Tylu himalaistów zginęło. Masz świadomość, że możesz nie wrócić do domu. Dlaczego mimo to wyruszasz na takie wyprawy?

— Wiadomo, jakie są statystyki. Wypadki się zdarzają.  Ale jadąc na wyprawę nie myśli się, że się z niej nie wróci, że coś się przydarzy. Rozsądnie myśląc, to  każdy zdaje sobie z tego  sprawę. Ale nie do  każdego to dociera. Wydaje się, że jeśli coś się dzieje złego, to obok nas, a nie u nas. Staramy się wszystko zaplanować tak, aby tych wypadków nie było. Nikt nie jedzie, aby tam zginąć. Na początku, gdy zacząłem chodzić w góry, była to dla mnie przygoda. Góry były dla mnie  czymś tajemniczym, nieprzystępnym. Często był to poligon, gdzie można było poznać  samego siebie, dowiedzieć się jak się działa w takich warunkach. Ale z biegiem lat wychodzenie w góry stało się dla mnie normalnością. Te wyprawy wgryzły się już w moje życie. I nawet domowników już nie dziwi, że jadę na kolejną.  Dzieci kiedyś, jak miałem trochę przerwy, dziwiły się.  A co ty tato nie jedziesz ? - pytały. Dla nich również normalnością jest to, że jadę. 

— Zabierasz dzieci w górę?
— Nie.  Dzieci, córka i syn wolą morze, prowadzą nizinny tryb życia.

— Jak spędzaliście czas wolny podczas wyprawy?
— W mesie, namiocie bazowym, graliśmy w szachy, internet był dostępny, także telefony, czytaliśmy książki, graliśmy w karty. Czasami trochę się nudzi i trzeba jakoś przetrwać. Mnie to  nie przeraża, mimo że życie w bazie jest monotonne. To  taki dzień świstaka. Tym razem mieliśmy ciągły dostęp do internetu, więc często kontaktowaliśmy się z rodziną.  

temperatura w namiocie:  - 30 stopni
najniższa temperatura w górach: - 45
siła wiatru w górach - podmuchy 100 -150 km/h, w porywach wiatr może być bardzo silny, ale wtedy ucieka się z góry
w bazie 40- 45km/h

roz


Czytaj e-wydanie

Pochwal się tym, co robisz. Pochwal innych. Napisz, co Cię denerwuje. Po prostu stwórz swoją stronę na naszym serwisie. To bardzo proste. Swoją stronę założysz klikając " Tutaj ". Szczegółowe informacje o tym czym jest profil i jak go stworzyć: Podziel się informacją:

">kliknij
Problem z założeniem profilu? Potrzebujesz porady, jak napisać tekst? Napisz do mnie. Pomogę: Igor Hrywna

Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. telewidz #2489479 | 2.124.*.* 22 kwi 2018 23:39

    Pewnie. Wspaniała przygoda. Panowie siedzieli w namiocie , grali w szachy i serfowali po necie. Sponsorzy wypłacali im ekstra kasę za każdy dzień wyprawy. Tylko Urubko nie wytrwał do końca i postanowił zdobyć w końcu ten szczyt. Reszta się nie spieszyła bo i finansowo byli zaspokojeni i nie narażali swych nosków na odmrożenie. Do zobaczenia za rok.

    odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5