Z nakazem pracy w dorosłe życie

2018-11-25 16:00:00(ost. akt: 2018-11-24 15:14:36)

Autor zdjęcia: Lidia Olszewska-Moszczyńska

Pierwsze lata szkolnej pracy pod Ostródą w Pietrzwałdzie.
Wspomnienie z pierwszej mojej pracy na polu oświaty w roku 1951 dotyczą angażu, jaki przypadł mi w udziale z nakazu Kuratorium w Olsztynie do powiatu ostródzkiego, w Pietrzwałdzie. Byłam wtedy u rodziców w Nidzicy, więc z miejscowego wydziału oświatowego zadzwoniono do Ostródy i uzgodniono mój przyjazd. Trzeba pamiętać, że nie było wówczas łatwo z transportem. Choć sama wieś jest niezwykle ładnie krajobrazowo położona, wśród pól i lasów. To w tym czasie najbliższy przystanek autobusowy był od niej w odległości 6 km, a do Ostródy było około 20 km.

Z oświaty w tej rozmowie telefonicznej, uzgodnili z kierowniczką szkoły, że wyśle po mnie podwodę do Ostródy. Miejsce spotkania było ustalone na targu. Dotarłam tam już wieczorem i mimo zapadającego zmroku nie miałam trudności z odnalezieniem wozu. Z małym i lekkim bagażem szybko usadowiłam się na nim. Był on jeszcze poniemiecki z typu „Fuhrwerk”, z szeroką płaską platformą, wygodniejszą do transportu różnych towarów. I nie tylko, łatwo montowało się na nim zadaszenie i zmieniał się on wtedy w „Kastenwagen”. Taki konny minivan, którym można było wozić także pasażerów w czasie niepogody. Wraz z nocnym mrokiem, ruszyliśmy do Pietrzwałdu.

Podróż upływała w całkowitym milczeniu. Po za stukiem końskich kopyt i turkotem kół wozu, nie padło ani jedno słowo. Do dziś nie wiem kto to był, czy jak się nazywał. Woźnica był jakby nieobecny i wyglądał bardziej jak majaczący na tle nocy cień, wzięty z powieści Allana Edgara Poe.

Tak dowiózł mnie pod zabudowania, duże, ale leżące troszkę w bok od wsi. Wysiadłam tam, a furman również bez słowa odjechał. Ja zaś od gospodarzy dowiedziałam się, że nazywają się Walkowiak i u nich mam zamieszkać. Pokój był pusty i częściowo zdewastowany, być może jeszcze przez działania wojenne. Nie było nawet łóżka.

Szkoła

Z nastaniem dnia ruszyłam w poszukiwaniu miejsca pracy. W Pietrzwałdzie (wcześniej Peterswalde), już wówczas nie było budynku szkolnego z prawdziwego zdarzenia. Czy podczas działań wojennych czy po, został on spalony. Podobnie jak kilka zabudowań w samej wsi. Ale było to wcześniej, więc i okoliczności były mi nieznane. Mogłam się ich tylko domyśleć.

Na jednym z moich zdjęć, gdy stoję z grupą uczniów, widoczne są w tle wypalone mury szczytu szkoły. Która znajdowała się , tak mi się zdaje w środku wsi, niedaleko był zaś pamiętam dokładnie wiejski kościółek. Stojący do dziś zabytkowy drewniany. Wnętrze kościoła sprawiało wrażenie, że nie uległo dewastacji. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie, gdzie stoję wśród grupy swoich uczniów na jego tle. Stojący obok pomnik poświęcony poległym mieszkańcom wioski podczas I Wojny Światowej, już był wtedy zniszczony. Na szczęście jego wygląd i położenie zachowało się na nielicznych pocztówkach.

Tak więc, nauczanie w tej szumnie brzmiącej tylko z nazwy szkole siedmioklasowej, mieściło się w wynajętych mieszkaniach. Mieszkańcom zależało na edukacji swoich dzieci. Posłużę się małym przykładem: - klasy były łączone, i tak: Klasa siódma i szósta uczyły się w jednym z pomieszczeń wspólnie, trzecia i czwarta w drugim obszerniejszym. Klasa siódma sprawiała najmniejszy kłopot, ponieważ mieściła się tylko w jednym rzędzie tj. w pięciu ławkach. Klasa pierwsza wyjątkowo miała do swojej dyspozycji całą salę.

Była położona trochę dalej w innym budynku, którą udostępnił właściciel posesji. Następna klasa była w budynku oddalonym o 2 km w sąsiedniej miejscowości w Zajączkach, wtedy tam był też PGR o ile pamiętam. Same zabudowania majątku dworskiego były już wtedy chyba zniszczone, podobnie jak budynek dworca i nieistniejąca obok niego szkoła. To była tylko część problemów, lokalowych. Sprawą charakterystyczną i o wiele bardziej poważną, owej epoki był brak odpowiednich kadr. Z nim też władze szkolne musiały się z roku na rok uporać, aby sprostać wymogom personalnym zawodu nauczycielskiego.

Dodatkowo nie chodziło tylko o dzieci - wśród napływowej dorosłej ludności było sporo analfabetów i półanalfabetów. Ich także douczano. Dlatego wielu zapalonych ideą szerzenia owego „kaganka oświaty” uzupełniało brakujące etaty między innymi nasza nidzicka klasa maturalna. Celem naczelnym im przyświecającym, było podjęcie pracy organicznej na polu oświaty. W przyszłości odbiło się to to na ich osobistej karierze zawodowej. Ja osobiście miałam możliwość pójścia na studia na Uniwersytet Warszawski, z której to szansy zrezygnowałam, czego po latach żałuję.

Dyrektorem szkoły była p. Józefowicz ( Janina?), uczyła biologii i historii , w klasie pierwszej języka polskiego ja dochodząc z pierwszego budynku na matematykę. Osobiście uczyłam matematyki, fizyki i chemii. W drugiej wsi Zajączki (niemiecka nazwa Haasenberg), młody nauczyciel z Częstochowy, którego nazwisko uleciało z pamięci, ale zachowało się wspólne zdjęcie. Był także po maturze, uczył geografii i być może WF i pracy ręcznych.

Miałam wizytację z powiatu na lekcji chemii, wtedy ich nie zapowiadano. Coś na tej lekcji było zabawnego, ale związanego z tematem lekcji o minerałach na co szczególnie zwrócił uwagę wizytator i dostałam za lekcję chemii dodatek , - z czego byłam zadowolona.

Mieszkanie

U państwa Walkowiaków urządzono mi pokój. Dotarło łóżko, które udało się mojemu Tacie, sprowadzić z Nidzicy. Było metalowe i gdy wyprowadzałam się z Pietrzwałdu zostawiłam je swoim gospodarzom. Jadłam u nich śniadanie, obiad i kolację. Pani Walkowiakowa przynosiła mi rano wodę do mycia i mnie budziła, gdyż z pewnością bym nie wstała na ósmą do szkoły, gdyż w nocy dużo czytałam. Zasnąć też nie było łatwo, gdyż grasowały szczury. Później moim uczniom jakoś udało się ich pozbyć więc i noce były spokojniejsze. Wtedy przeczytałam m.in. „Dzieje Apostolskie”, które mi się bardzo podobały, do dziś pamiętam, że wtedy płakałam.

Do kościoła chodziłam co niedzielę z rodziną Walkowiaków.
W takich warunkach dotrwałam do zimowych ferii. Podczas których przebywałam w Nidzicy u moich rodziców i które szybko minęły, musiałam wrócić do tej pracy. Wtenczas była to zima, z tych zim, które zapamiętuje się jako zimne i śnieżne. Podróż miałam trochę urozmaiconą, ale z różnych względów bezpieczną, otóż towarzyszyła mi pani Johanna Angrik, z Piątek pod Nidzicą.

Z nią będącą moją przewodniczką i opiekunką zarazem, jechałam pociągiem do Olsztyna. Tu razem musiałyśmy czekać na stacji całą noc aż do nastał ranek. Dopiero wtedy miałam swój pociąg do Ostródy. Moja współpodróżniczka jechała do siostry do Gietrzwałdu i wysiadała już w pobliskim Biesalu. Dalej jechałam sama, ale nie musiałam się już tak obawiać, bo już był ranek. O dziwo, mimo zimowej aury zdążyłam na autobus z Ostródy do Pietrzwałdu, a pociągi się często spóźniały i nie potrzebowały do tego zimy. Dzięki Bogu, że autobusem dojechałam te 20 kilometrów. I z przystanku miałam jeszcze do przejścia przez zaspy 6 km pieszo.

c.d.n.

Lidia Olszewska-Moszczyńska


Czytaj e-wydanie

Pochwal się tym, co robisz. Pochwal innych. Napisz, co Cię denerwuje. Po prostu stwórz swoją stronę na naszym serwisie. To bardzo proste. Swoją stronę założysz klikając " Tutaj ". Szczegółowe informacje o tym czym jest profil i jak go stworzyć: Podziel się informacją:

">kliknij
Problem z założeniem profilu? Potrzebujesz porady, jak napisać tekst? Napisz do mnie. Pomogę: Igor Hrywna


Ten tekst napisał dziennikarz obywatelski. Więcej tekstów tego autora przeczytacie państwo na jego profilu: Lydia

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5