Mazurskie Tajemnice. Skarby Zabłocia Kozłowskiego

2020-01-17 12:00:00(ost. akt: 2020-01-17 11:58:29)
Jakieś trzy lata temu otrzymałem informację, że w niewielkiej wiosce położonej nad rzeką Szkotówką, która do 1939 roku stanowiła granicę między Polską i Niemcami, znajduje się skarb ukryty gdzieś na terenie dawnego majątku. Nie chodziło o złoto, czy drogocenne klejnoty, ale o porcelanę używaną przez właściciela majątku i jego rodzinę. W ten sposób znalazłem się w Zabłociu Kozłowskim i postanowiłem pomóc zweryfikować usłyszaną historię.
Ostatnim właścicielem majątku, który mógł ukryć te dobra był zarządca majątku Karl Sasse. Sasse otrzymał Zabłocie od poprzedniego właściciela tych dóbr - Valentina Wiese, członka loży masońskiej, który zarządzał Zabłociem od 1891 roku. Valentin jako najstarszy z trzech synów, przejął majątek po ojcu w 1891 roku ciągle rozwijał gospodarstwo, powiększał, meliorował, unowocześniał.

Jego dobra reputacja jako hodowcy bydła i koni wykraczała daleko poza granice powiatu nidzickiego. Jego miłością była hodowla koni zimnokrwistych. W 1896 roku, aby pomóc lokalnemu rolnictwu założył spółdzielnię handlową w Nidzicy. Po pierwszej wojnie światowej został inspektorem podatkowym od szkód wojennych w powiecie nidzickim.

Był postacią nietuzinkową. Zmarł 24 października 1943 roku w Zabłociu. Jego ciało pochowano na cmentarzu rodowym, leżącym na terenie majątku. Ponieważ nie miał spadkobierców, przekazał swój majątek Karlowi Sasse, ówczesnemu zarządcy majątku. W styczniu 1945 roku, Sasse ewakuując swoją rodzinę przed nadciągającym frontem miał nakazać spakowanie tylko niezbędnych rzeczy potrzebnych do przeżycia, zaś drogocenne przedmioty codziennego użytku, kazał zakopać w ogrodzie. Czy uda się je odnaleźć po 80 latach od zakończenia wojny? To było pytanie, które chodziło mi po głowie.

Kilka faktów z historii

Zanim wybrałem się do tej niewielkiej miejscowości położonej gdzieś między Nidzicą a Działdowem, postanowiłem tradycyjnie odrobić pracę domową, czyli zajrzeć do wszystkich dostępnych źródeł. Okazało się, że wioska pamięta jeszcze czasy krzyżackie, ale sam przywilej lokacyjny się nie zachował. Majątek Sabloczyn wspomniano po raz pierwszy w rejestrze czynszowym z 1437 roku jako pruskie dobra służebne. Liczył wówczas 9 łanów. W czasach książęcych teren opustoszał i pozostawał własnością pobliskiego Kozłowa. Choć przez ponad 300 lat nikt tutaj nie mieszkał, to jednak nazwy Sabloczyn używano na określenie znajdującego się w tej okolicy lasu.

Dokumenty wzmiankują, że w 1782 roku była tu osada składająca się z jednego domu, a w 1802 roku właścicielka Kozłowa założyła tam mleczarnię, nazywaną również Sabloczyn. Być może wtedy Sabloczyn zaczęto nazywać Krowią Dzierżawą. Mleczarnia należała najpierw do folwarku Kozłowo, ale potem oddzielono ją od tego majątku i w 1873 roku stała się samodzielnym gospodarstwem. Niedługo potem opiekę nad powstałym tu majątkiem zajmuje wspomniany już Valentin Wiese. Po traktacie Wersalskim kiedy Działdowszczyznę przyznano Polsce, Zabłocie Kozłowskie - wówczas Sabloczyn - stało się majątkiem leżącym przy samej granicy. Graniczna rzeka Szkotówka leżała zaledwie kilkaset metrów od zabudowań Zabłocia. I to w tej lokalizacji miał być ukryty skarb pamiętający koniec II wojny światowej.

Skarb

Autorem informacji o ukrytym depozycie był pan Krzysztof, który urodził się i wychował w Zabłociu Kozłowskim i aktualnie mieszka w Anglii. Jest to pasjonat historii okolic swojego pochodzenia. Posiada kontakty z dawnymi mieszkańcami tego majątku oraz rodziną ostatniego właściciela majątku: Karla Sasse. Otrzymał on informację, że w ogrodzie pałacowym między trzema dębami zakopane są skrzynie z jakimiś rzeczami z pałacu. Skrzynie te miały być zakopane przed wkroczeniem na te tereny Armii Czerwonej.

Historię o skrzyniach przekazał panu Krzysztofowi dawny mieszkaniec Zabłocia Willi Cieśla. Willi Cieśla urodził się w Zabłociu w 1930 roku i w styczniu 1945, wraz z całą rodziną uciekł do Niemiec. Od 1990 roku przyjeżdżał do Zabłocia. O skrzyniach, wiedział od swoich rodziców, którzy do 1945 roku byli pracownikami Majątku Sablau, bo tak od 1936 brzmiała oficjalna nazwa miejscowości. Na co dzień Cieśla prowadził firmę dekarską „Willi Ciesla Dachdeckermeister”, a wolnych chwilach organizował wyjazdy dawnych mieszkańców Prus Wschodnich na Warmię i Mazury. Wycieczki z Niemiec często odwiedzały Zabłocie Kozłowskie.

Podczas spotkań w rodzinnym domu pana Krzysztofa, w zaufanym gronie - Willi Cieśla przynajmniej kilka razy mówił o tych skrzyniach. Nie chciał zdradzić żadnych szczegółów, nie chciał opowiadać o tym co może być tam ukryte, ale podczas swoich powrotów na Mazury był bardzo zainteresowany wskazanym przez siebie miejscem w parku. Ostatecznie, Willi Cieśla, który mieszkał w Soltau, miasteczku między Hamburgiem, a Hanowerem zmarł, zabierając do grobu tajemnicę o skarbie z Zabłocia. Po jego śmierci, pan Krzysztof na kilka lat zapomniał o tej historii, ale oglądając filmy realizowane na kanale Mazurskie Tajemnice przypomniał sobie opowieść Niemca. Skontaktował się z nami i poprosił o pomoc w legalnym wydobyciu potencjalnego skarbu.

Poszukiwania

Chcąc wydobyć legalnie to co mogło być ukryte potrzebowaliśmy mocnego wsparcia instytucjonalnego. Z pomocą przyszedł nam dyrektor Muzeum Pogranicza w Działdowie – Patryk Kozłowski. Kiedy muzealnicy przystąpili do kompletowania niezbędnej dokumentacji i pozwoleń, udałem się w teren, aby na własne oczy zobaczyć miejscowość o której sporo już wiedziałem. Współczesne Zabłocie Kozłowskie to zaledwie kilka domów z garstką pracowitych rolników, którzy dzień po dniu ciężko pracują, aby utrzymać w dobrej formie swoje gospodarstwa.

Z dawnej świetności folwarku należącego do Valentina Wiese, a potem Karla Sasse została właściwie tylko zbudowana z czerwonej cegły stajnia, kilka budynków mieszkalnych, oraz imponujący po dzień dzisiejszy park złożony przede wszystkim ze starych lip i dębów. Po reszcie zabudowań: mleczarni, gorzelni, owczarniach i pałacu zostały tylko mniej lub bardziej widoczne fundamenty. Najciekawszym obiektem istniejącym po dzień dzisiejszy jest cmentarz rodowy rodziny Wiese. Nekropolia ulokowana jest na szczycie pagórka z którego rozlega się widok na całą okolicę.

Można zaryzykować stwierdzenie, że właściciele chcieli być pochowani w miejscu, z którego mogli nadal doglądać całego swojego majątku. Pierwotnie cmentarz otoczony był w całości murem z czerwonej cegły, a zdaniem świadków na jego terenie znajdowały się przynajmniej trzy mogiły. Jedna z byłych mieszkanek Zabłocia wspominała również starą, kutą bramę, która pilnowała wejścia do świata zmarłych. Dzisiaj po bramie i grobach nie ma śladu, a resztki budowli porasta gęsta roślinności.

Fray Rossan

Tuż przed wybuchem II wojny światowej Zabłocie Kozłowskie tętniło życiem. Nowy właściciel majątku - Karl Sasse uważany był za surowego, ale dobrego zarządcę, więc w czasie wojny otrzymał bardzo odpowiedzialne zadanie prowadzenia kilku majątków jednocześnie.

Samo Sablau prosperowało bardzo dobrze. Była gorzelnia, a także konie, owce, świnie i bydło. Ponadto uprawiano żyto, jęczmień, owies, ziemniaki i buraki pastewne, nie mówiąc już o koniczynie i sianie dla zwierząt. W miejscowości oprócz dworu właścicieli majątku, domu zarządcy, były dwie stodoły, dziesięć stajni, gorzelnia, mleczarnia, kowal oraz wiele niezbędnych maszyn używanych do obsługi majątku. Było również wiele dzieci - jedna rodzina miała ich nawet dwanaścioro, chodziły one do dwuklasowej szkoły, w której nauczycielem był Paul Olbrisch.

Sytuacja zmieniała się jednak w miarę rozwoju wypadków na froncie. W grudniu 1944 roku ludność Zabłocia Kozłowskiego składała się prawie wyłącznie z kobiet, starców i sześciorga dzieci. Dwudziestu dziewięciu ojców było w Wehrmachcie lub Volkssturmie. Niektóre kobiety z dziećmi, których mężowie służyli w armii, zostały ewakuowane jeszcze na jesieni 1944 na Pomorze, dlatego wiele mieszkań było pustych.

Jedna z byłych mieszkanek - Anni Henke – z domu Gronzewski - wspomina, że było to „przerażające”, ponieważ wcześniej we wsi kwitło intensywne życie, a teraz słychać było tylko szczekające psy. Te dość szczegółowe informacje pochodzą od córki byłego pracownika folwarku Andreasa Wesołowskiego – Frey’i Rossan, która spisała po latach wspomnienia z ucieczki z Zabłocia. Freya przeprowadziła również kilka wywiadów z dawnymi mieszkańcami Zabłocia na temat ucieczki przed Armią Czerwoną.

Karl Sasse

W swojej książce pt. Ucieczka z Sabłoczyna koło Nidzicy do Thedinghausen koło Bremy zimą 1945 („Die Flucht von Sabloczyn bei Neidenburg nach Thedinghausen bei Bremen im Winter 1945”) Freya Rossan cytuje również żonę ostatniego właściciela – Johanne Sasse. Według jej relacji w styczniu 1945 jej mąż, Karl, żołnierz armii niemieckiej, miał akurat 14 dni urlopu i dzięki temu pomógł zorganizować ich ucieczkę z Zabłoczyna. Karl Sasse, po południu 18 stycznia dowiedział się od dowódcy prowizorycznego lotniska, które znajdowało się w pobliżu Sabłoczyna, że przed Działdowem pojawiło się 30 rosyjskich czołgów. To był ostateczny sygnał do ucieczki.

Jeszcze tego samego dnia, po zapakowaniu niezbędnych rzeczy, około godziny 20.00 wyruszyli w drogę. Śnieg był bardzo wysoki, ale Wehrmacht udrożnił częściowo drogi przecierając je kolumnami swoich pojazdów. W tym czasie w wiosce były praktycznie same kobiety i dzieci oraz kilku starców. Oprócz nich w majątku byli jeszcze jeńcy wojenni z Obozu - Stalag 1B w Olsztynku, którzy pomagali w pracy w majątkach i gospodarstwach. Podczas ucieczki z Zabłoczyna mieszkańcom miało towarzyszyć siedmiu francuskich jeńców z tego obozu.

Johanna Sasse wspomina, że osobiście była przekonana, że ucieczka będzie długa i wyczerpująca, ale większość mieszkańców liczyła na powtórkę scenariusza z I wojny światowej, czyli szybki powrót do domu. Dlatego na wozy pakowano to co niezbędne, a resztę zakopywano wokół swoich domów, również w pobliżu pałacu. Jak więc widać, historię Willego Cieśli potwierdził drugi naoczny świadek – żona zarządcy majątku.

Depozyt, którego nie było
Ostatecznie z pakietem pozwoleń i grupą poszukiwaczy pojawiliśmy się w Zabłociu Kozłowskim pod koniec września 2019 roku. W przedsięwzięciu pomogli nam ludzie, którzy od kilku lat uczestniczą w projekcie Muzeum Bitwy pod Grunwaldem polegającym na badaniu pól na których Król Jagiełło pokonał potęgę Zakonu Krzyżackiego. Szefem naszej ekipy został dyrektor Muzeum Pogranicza Patryk Kozłowski, a badania nadzorował archeolog Paweł Kutyła. Naszym celem było nie tyle znalezienie drogocennego skarbu, ile chęć zweryfikowania wszystkich usłyszanych i wyczytanych historii na temat depozytów ukrytych w tej miejscowości.

Ewentualne znaleziska miały wzbogacić kolekcję działdowskiego muzeum. Kilkugodzinne przeczesywanie terenu za pomocą różnego rodzaju sprzętu nie przyniosło jednak satysfakcjonujących efektów. Okazało się, że teren parku był już wielokrotnie przeszukiwany. Oprócz kilku nieistotnych drobiazgów nie znaleźliśmy nic, co potwierdzałoby historię Willego Cieśli. Co więcej, w trakcie samych poszukiwań okazało się, że sporo drzew rosnących na terenie majątku zostało wyciętych tuż po wojnie, a z części dębów z Zabłocia Kozłowskiego miały powstać m.in. ławki do kościoła w Kozłowie. W świetle tych nowych dla nas faktów - lokalizacja potencjalnego depozytu: „między trzema dębami” – nieco się rozmyła.

A może jednak był…
Mówi się, że na Mazurach w każdym jeziorze zatopiony jest czołg, a w każdym zamku są nieodkryte przejścia, w których można odnaleźć skarby. Czyżby i nasza historia, która miała być pewniakiem, okazała się tylko pobożną mrzonką?

Nic podobnego! Podczas prac dokumentacyjnych oraz po publikacji wstępnych informacji odnośnie naszych planów dotyczących Zabłocia Kozłowskiego otrzymałem kilka informacji, które potwierdziły historię, którą w dzieciństwie usłyszał pan Krzysztof. Okazało się, że tuż po wojnie – najczęściej przez czysty przypadek – nowi mieszkańcy tych terenów trafiali na kanki, wanienki i skrzynki wypełnione porcelaną, sztućcami, szkłem użytkowym i innymi przedmiotami codziennego użytku.

Często jednak odkrycie dokonywało się w najmniej sprzyjających dla tych przedmiotów warunkach – rozbicie łopatą, uderzenie kilofem, czy też wykopanie ciężkim sprzętem – co jak można łatwo się domyślić skutkowało zniszczeniem dużej części znalezionych rzeczy. Również całkiem niedawno podczas prac polowych odnaleziono kankę wypełnioną elementami zastawy stołowej. Największym jednak skarbem jaki udało się odkryć podczas tej przygody, była historia tej niewielkiej miejscowości. Historia, której można dotknąć podczas krótszego lub dłuższego spaceru po naszej pięknej okolicy.

ks. Przemek "KAWA" Kawecki SDB




Czytaj e-wydanie
Gazeta Olsztyńska zawsze pod ręką w Twoim smartfonie, tablecie i komputerze. Roczna prenumerata e-wydania Gazety Olsztyńskiej i Gazety Nidzickiej tylko 199 zł.

Kliknij w załączony PDF lub wejdź na stronę >>>kupgazete.pl




Komentarze (5) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Ech #2852853 | 37.248.*.* 21 sty 2020 06:29

    Mumia do mumi

    odpowiedz na ten komentarz

  2. archeolog #2851701 | 178.235.*.* 19 sty 2020 07:04

    co za talent,wysłać Pana Patryka na kilka lat do Egiptu

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz

  3. Bartłomiej #2851321 | 31.0.*.* 18 sty 2020 08:58

    Jeszcze pogrzeb i wdowa z kasą za pogrzeb to skarb. Księża to zakopują skarby a nie szukają

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

  4. Proszę księdza #2850916 | 176.103.*.* 17 sty 2020 15:32

    Dla księdza największym skarbem jest taca

    Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz

  5. pijany rycho #2850779 | 83.20.*.* 17 sty 2020 10:06

    Nie bądzmy naiwni jak tylko stopnial snieg to ruskie zaraz zaczeli szukac zakopanych skarbow .Przecież nie dało sie ukryć tego miejsca gdzie bylo kopane.A co do zatopionych czołgów to jest zatopiony w Pasłęce

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5