Jego piosenki wielokrotnie gościły na szczytach radiowych list przebojów. Obecnie gra w zespole Video.

2020-06-28 16:30:00(ost. akt: 2021-01-18 19:57:49)
Marek Kisieliński w studio Abbey Road w Londynie, gdzie nagrywali Beatlesi

Marek Kisieliński w studio Abbey Road w Londynie, gdzie nagrywali Beatlesi

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

NASZA ROZMOWA|| Z nidziczaninem Markiem Kisielińskim, znanym muzykiem, rozmawiamy o początkach i rozwoju jego twórczości muzycznej oraz o sytuacji artystów w czasie pandemii. Marek Kisieliński to muzyk wszechstronny. Gra na wielu instrumentach. Jest kompozytorem i producentem muzycznym. Jego piosenki wielokrotnie gościły na szczytach najważniejszych radiowych list przebojów. Od niedawna tworzy także muzykę do filmów fabularnych. Brał udział w nagraniach ponad 50 płyt. Obecnie gra w zespole Video.
— Jak sobie radzisz w czasie pandemii? Nie ma koncertów, więc co w zamian?
— Obecny czas dla mojej branży jest czymś, co było w zasadzie niewyobrażalne. Z dnia na dzień cała działalność koncertowa przestała istnieć i końca tego stanu na razie nie widać. Okres maj-wrzesień zwykle spędzałem w trasie. Nagle, podobnie jak kilkaset tysięcy osób - artyści i cała masa techników, akustyków, oświetleniowców- zostaliśmy w domach, nie na 2-3 miesiące jak zdecydowana większość ludzi, a prawdopodobnie do przyszłego roku. Na pierwszy rzut oka wszystko zaczyna jakby wracać do życia, a my nadal siedzimy w domach.

— Jak wykorzystujesz ten czas przymusowego siedzenia w domu?
— Nadprogramowy czas wolny staram się wykorzystywać najbardziej efektywnie jak to tylko możliwe. Ćwiczę teraz na instrumentach zdecydowanie więcej i intensywniej niż zwykle. Moim podstawowym instrumentem jest gitara, moją tzw. „pierwszą miłością" jest fortepian. W zeszłym roku kompletnie oszalałem na punkcie wiolonczeli, a to ultrawymagający instrument, zwłaszcza na początku .

— Poza ćwiczeniami na instrumentach?
— Cały czas komponuję i pracuję też nad różnymi projektami w swoim domowym studio, ale jeśli akurat nic nie nagrywam, mój dzień często wygląda tak - 4 godziny fortepian, 3 godziny gitara i 5 godzin wiolonczela. Potrafię też czasem tak zafiksować się na którymś z tych instrumentów, że spędzam nad nim 10-12 godzin non stop. Najwięcej muzyki powstaje właśnie podczas tych moich "sesji treningowych". Skomponowałem ostatnio 15 piosenek do musicalu, którego produkcję covid niestety opóźni. W połowie lipca startują zdjęcia do kolejnego filmu fabularnego, do którego będę robił muzykę, cały czas wisi nade mną nowa płyta Video. Jest co robić.

— Ile masz gitar?
— Gitar wcale nie mam jakoś wiele, bo 12. Nigdy nie szedłem w ilość tylko w jakość. Od roku jestem endorserem marek Hagstrom i FGN. To znakomite instrumenty, które dopiero wchodzą na nasz rynek i wraz z właścicielem tych marek mieliśmy zaplanowaną kampanię promocyjną, która miała ruszyć w maju. To kolejna akcja, którą covid siłą rzeczy opóźni.

— Masz także akordeon. Nazwałeś go Bogdan. Dlaczego?
— Dlaczego akordeon nazwałem Bogdan? Chyba dlatego, że to jakieś takie swojskie imię, tylko na to imię reaguje, podaje łapę i szczeka (śmiech).

— Czy VibeMusic to także część Twojej działalności muzycznej?
— Wraz z Robertem Jagodzińskim, byłym wieloletnim szefem artystycznym Emi Music Poland, jako logistykiem i tzw „drugą głową” tworzymy oprawy muzyczne dla tv. Są to najróżniejsze programy od geograficzno - podróżniczych poprzez te dotyczące szeroko rozumianej kultury w kanałach tematycznych do kulinarnych w Canal Plus, ale także reklamy. Kilka lat temu niemal wszystkie emitowane reklamy Nescafe były „nasze”. Pracowaliśmy dla wielu znanych marek. Ze wszystkich reklam ostatnimi czasy najpopularniejsza to chyba Goplana Jeżyki. Od jakiegoś czasu współpracujemy także z firmą Bekers, która właśnie rozpoczęła kampanię z moją muzyką. To bardzo przyjemna i szybka praca na tzw. akord. Razem będziemy także pracować nad wyżej wspomnianym kolejnym filmem fabularnym.

— To bieżąca działalność, ale zanim rozpocząłeś współpracę z zespołem Video, współpracowałeś z wieloma artystami m.in. Edytą Bartosiewicz, Krzesimirem Dębskim, Beatą Kozidrak, Patrycją Markowską, Anną Wyszkoni i wieloma innymi. Czego się nauczyłeś, doświadczyłeś nowego? Czy ta współpraca pomogła w późniejszej karierze? Dlaczego kończyłeś współpracę z tymi artystami?
— Współpraca z każdym z wymienionych artystów to bezcenne doświadczenie i szlif, który zawsze procentuje w taki czy inny sposób, ale to nie jest tak, że z automatu jest łatwiej i wszystko jest z górki, bo pracowało się z Tym czy z Tamtym artystą. Trzeba nieustannie pracować nad sobą, doskonalić warsztat i mieć otwarta głowę. Zdecydowana większość prac dla wymienionych artystów to były prace zadaniowe - koncerty, płyta, kompozycje, produkcja muzyczna itp.
Zawsze byłem indywidualistą i najlepiej czuję się, będąc jednocześnie „twórcą i tworzywem”, czyli pracować i produkować muzykę skomponowaną przez siebie, tak jak ma to miejsce np. w moim obecnym zespole Video. Wszystkie single i nagrania Video od 2010 roku, w tym takie przeboje jak: Środa-czwartek, Papieros, Szminki róż, Fantastyczny lot, Wszystko jedno, Ktoś nowy, Alay, to moja robota. Absolutnie nie jest tak, że uważam się za nieomylnego, przeciwnie porażek i niepowodzeń poniosłem zdecydowanie więcej niż sukcesów, ale kiedy ten sukces przychodzi to smakuje wybornie, daje niesamowitego kopa energetycznego i pokazuje, że cała ta zabawa ma sens.

— Skoro mowa o sukcesach, to co uważasz za swój największy sukces?
— Osiem moich piosenek gościło na szczytach najważniejszych radiowych list przebojów. Tytuły: przebój roku, płyta roku, zespół roku. To także ponad 50 nagranych płyt w tym kilkanaście złotych i platynowych, występy na najważniejszych festiwalach, w tym kilkakrotnie w charakterze laureata. To ponad tysiąc zagranych koncertów. Chyba najgorzej nie jest.

— Jak można wylansować przebój? Kilka rad dla kogoś, kto ma zespół, własne kawałki.
— Powiem tak: pewien dziennikarz zadał kiedyś pytanie Beatlesom – na czym polega tajemnica waszego sukcesu i co waszym zdaniem zrobić, żeby ten sukces odnieść. John Lennon odpowiedział wtedy: „Nie wiemy. Gdybyśmy wiedzieli założylibyśmy kilka zespołów i zostali ich managerami”.
Odpowiedź bardzo błyskotliwa i żartobliwa, ale zawiera w sobie sporo prawdy. Tak naprawdę nigdy do końca nie wiadomo. Na pewno musi być chemia między twórcami, o ile twórców jest więcej niż jeden. Trzeba mieć dobrą, chwytliwą piosenkę. Załóżmy, że to mamy. Czasy mamy takie, że produkcja jest równie istotna jak sama kompozycja. Zresztą co ja gadam! Zawsze tak było, ale dziś jakby bardziej.

Celując w tzw. top, zawsze trzeba szukać jakichś ciekawych, przykuwających uwagę motywów, brzmień, zagrywek… Jeżeli nagrałeś mocne przesterowane gitary, dołóż jakieś brzmienie „pierdzącego” syntezatora i od razu zrobi się nowocześniej. Jeżeli wpadnie ci do głowy pomysł zagrania choćby szczoteczką do zębów na wazonie do kwiatów i zabrzmi to ciekawie – zrób to!
Sam wielokrotnie staram się szukać najdziwniejszych połączeń brzmieniowych. Kiedyś w swojej piosence, która stała się dużym hitem – „Środa, czwartek” – jako jednego z instrumentów rytmicznych użyłem własnej paszczy, mam na myśli odgłos „ać, a, ą cika t”, od którego zaczyna się piosenka. Nie twierdzę oczywiście, że to zadecydowało o jej sukcesie, ale na pewno zwróciło uwagę słuchaczy od jednej sekundy i w połączeniu z chwytliwą melodią i tekstem dało to, że piosenka jest grana przez stacje radiowe do dziś, a kiedy na koncertach wydam z siebie ten paszczo-perkusyjny odgłos, od razu robi się szał i wszyscy wiedzą, co zagramy.

Reasumując, zawsze szukajmy czegoś oryginalnego podczas produkcji. W zalewie niesamowitej ilości coraz nowszych utworów starajmy się dać szansę słuchaczowi zawiesić ucho na czymś jeszcze oprócz melodii i tekstu, choćby miałoby to być strojące do tonacji skrzypiące krzesło z pogłosem!

— Nidziczanie na pewno pamiętają Cię z koncertu w Nidzicy. Wystąpiłeś wówczas z Czerwonymi Gitarami. Czy ta współpraca wniosła coś nowego?
— Praca z zespołem Jerzego Skrzypczaka o nazwie „Czerwone Gitary Group” była w tamtym czasie czymś, czego bardzo potrzebowałem, czyli stabilizacja, przewidywalna, raczej pewna i stała ilość koncertów. Można było zacząć cokolwiek planować i jakoś tam się urządzać w życiu. Z zespołem tym zjeździłem kawał świata - większość krajów europejskich, kilkakrotnie za oceanem, a przede wszystkim objazdowa 1,5 miesięczna trasa dookoła USA -od Florydy, poprzez wschodnie wybrzeże, do Kanady. Vancouver, Seattle, Kalifornia z Arizona włącznie. Coś co jest marzeniem wielu osób udało mi się spełnić z Czerwonymi Gitarami i to wspominam z tej współpracy najlepiej.

— Masz niewątpliwie talent muzyczny. Jakie były początki muzykowania?
— Podobno grałem już w żłobku na cymbałkach. Natomiast pierwszym instrumentem na jakim zacząłem grać bardziej świadomie był akordeon pożyczony od ówczesnego ucznia moich rodziców i przy okazji sąsiada z bloku obok - Józka Piotrkowskiego. Józek miał zespół. Próby zespołu robił w garażu, dosłownie 10 metrów od mojego domu i ja jako kilkuletni dzieciak chodziłem tam do nich słuchać, podpatrywać i poznawać instrumenty. To dzięki Józkowi poznałem Beatlesów i w zasadzie tak zaczęła się moja przygoda z muzyką.

— Co na to rodzice?
— Rodzice jako pedagodzy nie grali na niczym, ale mama ma talent plastyczny, zawsze ładnie rysowała. Tata był melomanem, słuchał klasyki, Ewy Demarczyk, ale też np. Pink Floyd. Zajmował się też hobbystycznie wystawianiem sztuk teatralnych w liceum. Prowadził Kabaret Młodszych Panów. Pamiętam, że jeszcze jako kilkuletni dzieciak przygrywałem na pianinie podczas tych występów. Tata zawsze był blisko sztuki i pewnie wypadkowa tych zainteresowań rodziców jakoś na mnie wpłynęła. Zawsze mnie wspierali. Edukację muzyczną zacząłem od akordeonu (śmiech), a następnie jako samouk na fortepianie. Kiedy miałem ok. 7 lat, rodzice kupili mojej siostrze pianino, ale jak się wkrótce miało okazać- to ja spędzałem przy nim najwięcej czasu. Mniej więcej wtedy odkryłem też Chopina i Mozarta, a fascynacja ich twórczością również pozostała mi do dziś.

— Na pianinie sam nauczyłeś się grać?
— Tak. Pomimo tego, że nie ukończyłem żadnej szkoły na tym instrumencie, nie przeszkadzało mi to całymi dniami ćwiczyć ze słuchu, komponując swoje własne utwory i etiudy. Mój Tata, jak już wspomniałem, był melomanem, dawał mi zadania – rzucał tytuły utworów, których miałem się nauczyć, a kiedy już się nauczyłem, dostawałem nagrody. Nie ma to jak pedagogiczne podejście! I kiedy oglądaliśmy razem konkurs chopinowski w TV, ktoś grał „Etiudę rewolucyjną”, po czym tata w te słowy do mnie rzekł: „Tego to ty chyba nigdy byś nie zagrał”.

Poczułem straszliwy wjazd na ambicję, natychmiast załatwiłem nuty i w tajemnicy przez kilka miesięcy zawzięcie ćwiczyłem ten utwór. W domu, kiedy taty nie było, ćwiczyłem na pianinie, a w Nidzickim Ośrodku Kultury na fortepianie. Po tych kilku miesiącach w końcu mu zagrałem i do dziś pamiętam błysk w jego oczach. Ten mechanizm działa u mnie do dziś – jeżeli chcesz mi rzucić jakieś artystyczne wyzwanie, powiedz: „Na pewno nie dasz rady!”.

— Pierwsze fascynacje muzyczne?

— Od najmłodszych lat słuchałem najróżniejszych rzeczy od Chopina i Mozarta poprzez muzykę elektroniczną, z czasem także gitarową i przede wszystkim Beatlesi, których uważam za najlepszy sposób kształtowania wrażliwości i smaku, mając na myśli szeroko rozumianą muzykę rozrywkową.

— Od kiedy wiedziałeś, że chcesz być muzykiem?
— Nigdy jakoś nie miałem wątpliwości czym zamierzam zajmować się w przyszłości. Zawsze wiedziałem, że chcę być muzykiem. Ostateczną decyzję, że będę gitarzystą podjąłem mniej więcej pod koniec 1 klasy liceum. Jakimś cudem udało mi się namówić rodziców na kupno gitary. Chociaż miałem też poważne rozterki, czy przypadkiem nie pójść w klasykę i nie zostać szanowanym panem pianistą i kompozytorem. Wygrała jednak gitara i muzyka rozrywkowa, chociaż klasyka towarzyszy mi cały czas. Jest taka dziedzina, w której jedną i drugą pasję można połączyć i w której obydwie się uzupełniają. Jest to muzyka filmowa i mocno idę w tym kierunku.

— Pochodzisz z Nidzicy. Tu skończyłeś również liceum. Jak te czasy wspominasz?
— Czasy ogólniaka wspominam bardzo dobrze. Moja mama była w tym czasie nauczycielką, więc przez 4 lata, chcąc nie chcąc, miałem jakąś taryfę ulgową. Poza tym wszyscy nauczyciele wiedzieli, że jestem „artysta” i kiedy coś przeskrobałem, to zagrałem na jakiejś szkolnej akademii i sporo rzeczy uchodziło mi płazem (śmiech). Pamiętam jednego nauczyciela geografii, którego, mówiąc najdelikatniej, darzono szacunkiem w stopniu niezbyt widocznym i w którego kierunku kilkakrotnie leciały jaja kurze. Kilku moich kolegów zostało złapanych na gorącym uczynku, ale jednego nie udało się złapać. Dziś już oficjalnie mogę potwierdzić. Jednym z nich bylem ja (śmiech).

— W liceum zaczęła się gra w amatorskich zespołach muzycznych...
— W pierwszych amatorskich, szkolnych zespołach byłem oczywiście klawiszowcem. Wtedy też zacząłem powoli zdawać sobie sprawę z tego, że jakkolwiek uwielbiałem klawisze, to bycie klawiszowcem w zespole kłóci się trochę z moim temperamentem. Wspomniałem o tym, że rodzice kupili mi gitarę.
Dodać należy, że zrobili to pod pewnym warunkiem. Obiecałem, że przez 2 lata opanuję ją lepiej niż inni w ciągu 7 lat. Mordercze, wielogodzinne ćwiczenia sprawiły, że 3 lata później miałem już pierwszy poważny debiut nagraniowy, w postaci gościnnej solówki na płycie zespołu Acid Drinkers. Na pewno był to dla mnie jakiś przełom, w jednej chwili z małego miasta znalazłem się z podpiętą gitarą w uznanym wówczas studiu nagraniowym, pośród zawodowców. Na płycie tej gości było dwóch - Grzegorz Skawiński i ja- wtedy to był odjazd kompletny! (śmiech)

— Czy łatwo było chłopakowi z prowincji, zaistnieć na rynku muzycznym?
— Nie. W moim przypadku był to mozolny i długotrwały proces pełen wzlotów i upadków. Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to jak pusty frazes, ale upór i konsekwencja, ale też kilka szczęśliwych zbiegów okoliczności.

— Często bywasz w Nidzicy? Kiedy drugi koncert w rodzinnym mieście?
— Mam nadzieję, że w końcu uda mi się wystąpić na nidzickiej scenie z zespołem Video, z którym odniosłem do tej pory największy komercyjny sukces. Wiem, że był taki zaplanowany na lipiec tego roku, ale to kolejny plan, który przegrał z covidem. Mam nadzieję, że odbędzie się jak tylko warunki i okoliczności na to pozwolą.
W Nidzicy staram się bywać i odwiedzać mamę i brata jak najczęściej. Nie sposób nie dostrzec jak miasto pozytywnie się zmienia. Ubolewam tylko trochę, że nie mieszka tu już praktycznie nikt ze starych moich znajomych, z którymi się trzymałem i z którymi mógłbym wieczorem wyskoczyć i pogadać.

fot.1.
fot. archiwum prywatne

Halina Rozalska

Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Mike #3045172 | 217.153.*.* 20 sty 2021 15:00

    jednak to co mi zapadło najbardziej w pamieć z nidzickiego okresu Marka to Pukać 3x czy bardziej hardrockaowa Misya. To co grali na gitarach z Misyą na Gladiatorach czy na debiucie kasetowym Misya - rewelacja : wielki warsztat, wspaniałe aranże i potężny entuzjazm. dziwne że nie udało im sie przepchnąć do mainstream juz wtedy, cóz może byli muzycznie zabyt awangardowi :-)

    odpowiedz na ten komentarz

  2. Andrzej Sawicki #3044020 | 62.235.*.* 18 sty 2021 22:18

    Zapomniales wspomniec Marku o Twoim nauczycielu pianina Tadeuszu Millerze.(ognisko muzyczne Nidzica).Zycze dalszej kariery i pozdrawiam.

    Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5