Życie w tamtych czasach nie było lekkie

2020-09-27 11:00:00(ost. akt: 2020-09-27 10:28:50)
Zdjęcie Jana Olszewskiego ze szkolnych lat

Zdjęcie Jana Olszewskiego ze szkolnych lat

Autor zdjęcia: Archiwum rodzinne

Jan Olszewski urodził się w 1928 roku w Ubianku. Był najmłodszym dzieckiem w rodzinie. Przeżył II wojnę światową. Obecnie mieszka w Mojszewie w województwie szczecińskim. Jest to I część wspomnień.
Ojciec pana Jana urodził się w Bujakach. Podczas prac żniwnych do majątku przyjeżdżali pracownicy sezonowi z niedalekiej Polski. Do takiej pracy przyjechała, prawdopodobnie z Woli Janowieckiej, Maria Olszewska z chłopakiem. Gdy zaszła w ciążę, chłopak ją rzucił. Maria po zakończeniu prac nie wróciła do Polski, bo nie przyjęła jej rodzina, gdyż była panną z dzieckiem.

— I tym nieślubnym dzieckiem był właśnie mój ojciec Karol— wspomina pan Jan.

Karol Olszewski skończeniu 13 lat rozpoczął pracę w młynie w Sitnie, którą wkrótce stracił, ponieważ był za słaby, aby zatrzymać skrzydła wiatraka podczas burzy. Wyjechał do zagłębia Rury, bo chciał pracować w kopalni węgla.

Kobieta, u której mieszkał zadbała o to, żeby chodził do szkoły wieczorowej. Gdy skończył 18 lat mógł pracować na dole w kopalni przy wydobyciu węgla. Zarobki były bardzo dobre, pensje wypłacano w złocie. — Pieniądze wysyłał swojej matce — mówi pan Jan.

Po wybuchu I wojny światowej walczył we Francji. Został ranny w bitwie pod Verdin. Dostał się do niewoli francuskiej. W szpitalu, do którego trafił, panował tyfus.

— Ojciec widział jak codziennie wynoszono zmarłych żołnierzy. Ojciec też zachorował. Siostry zakonne, pracujące w tym szpitalu, jako lekarstwo podawały koniak. Każdy chory dostał butelkę koniaku i miał codziennie pić po 100 gram, ale mała była skuteczność tek kuracji. Dlatego ojciec powiedział sobie: raz kozie śmierć i ... opróżnił całą butelkę na raz. Zakonnica załamała ręce, wołając: Szarl coś ty zrobił. Mój Boże, mój Boże. Ale Szarl spał 24 godziny i obudził się zdrowy. Wkrótce rany się zagoiły i wyszedł ze szpitala — wspomina pan Jan.

Ojciec pana Jana do końca I wojny pracował we Francji w kopalni węgla. Zarobił dużo pieniędzy, z którymi wrócił do domu. Na prośbę swojej matki wyremontował dom.

— Niestety majątku, mimo obietnic mojej babci, nie dostał. Z żalu wyjechał do Francji, gdzie pracował w tej samej kopalni, co w czasie wojny — mówi pan Jan.

Po 2 latach wrócił i ożenił się z matką pana Jana. — Za franki, które ojciec przywiózł rodzice chcieli kupić krowę. Wymienili pieniądze na marki i pojechali na targ, ale żadna krowa mojej mamie nie podobała się. Postanowili za tydzień przyjechać ponownie. Okazało się jednak, że za te pieniądze mogli kupić tylko kurę. Były to czasy szalejącej inflacji. Do końca życia ojciec wypominał tę krowę mamie — wspomina pan Jan.

Ojciec wraz z rodziną przeprowadził się do Ubianek. — Nie wiem dokładnie dlaczego, ale sądzę, że powodem przeprowadzki był aktywny udział w plebiscycie w 1920 roku. Ludzie, którzy aktywnie udzielali się na rzecz przyłączenia Prus Wschodnich do Polski, byli bardzo prześladowani. Tam właśnie urodził się Jan Olszewski.
1 kwietnia 1933 roku rodzina przeniosła się do Pawlik. Był to folwark zarządzany przez Hetke, a właścicielem majątku był Briken, a od 1930 roku - Józef Fahe.

— Nasza rodzina była liczna. W domu mieszkało 9 osób: rodzice i siedmioro dzieci. Matka Augusta pochodziła z rodu Niemierzów i Padynów. Była bardzo pobożna. W kościele w Nidzicy była raz na miesiąc. Moja matka pomagała wszystkim, którzy pomocy potrzebowali. Sąsiadka, której krowa dawała coraz mniej mleka, zwróciła się o pomoc. Podejrzewała, że źli ludzie rzucili urok na krowę. Krowa sąsiadki stała w oborze majątkowej obok naszej krowy.

Matka poprosiła sąsiadkę o przyniesienie pomywaka oraz rozgotowanych obierek ziemniaczanych zasypanych kilkoma garściami otrąb. Przed dojem krowa zjadła przygotowana karmę. Następnie matka pomywakiem zmywała krowi grzbiet i mówiła: daj ty krowie, krowa tobie. Pomywak został zakopany w ogrodzie pod drzewem. Po kilku dniach krowa sąsiadki dawała podwójną ilość mleka — wspomina pan Jan.

Życie w tamtych czasach nie było lekkie. Na Mazurach bieda była we wszystkich domach. U rolników też się nie przelewało. Trzeba było żyć bardzo oszczędnie. — U nas w domu potrawy najczęściej składały się z ziemniaków. Były to pyzy, placki ziemniaczane. Ziemniaki dodawano nawet do mąki, z której pieczono chleb. Drugie miejsce w jadłospisie zajmowała kiszona kapusta, którą gotowało się niemal do każdego obiadu. Mięso jadło się tylko w niedzielę. Kupowała je matka w mieście. Czasem na obiad była stara kura, która nie znosiła już jajek. Mleka mieliśmy pod dostatkiem. U sąsiadów było gorzej. Słyszało się często, że dzieci są głodne i proszą o kawałek chleba — mówi pan Jan.

Tucznika zabijało się 2 razy w roku podczas żniw i na Boże Narodzenie, czyli Gody. Z ubiorem było również ciężko.

— Pamiętam, że ubrania były często łatane. Mówiło się, że łata na łacie, a w łacie dziura. Ale ubranie do szkoły musiało być czyste i całe. Latem chodziliśmy boso, do szkoły też — mówi pan Jan.

Przed II wojną kto mógł opuszczał Mazury. Mężczyźni przeważnie wyjeżdżali do Westfalii. Matka pana Jana zmarła w 1938 roku. Lekarze stwierdzili, że przyczyną zgonu był tyfus. Gospodarstwo prowadziła siostra Jadwiga, która potem wyjechała też do Westfalii.

Pan Jan 1 grudnia 1938 roku zachorował na ropne zapalenie rdzenia kostnego prawej nogi. Najpierw leżał w szpitalu w Nidzicy, później przeniesiono go do szpitala ortopedycznego w Olsztynie. Do domu został wypisany w styczniu 1940 roku.

— Po powrocie ze szpitala musiałem chodzić do szkoły. Ze względu na chorą nogę było mi trudno pokonywać drogę do odległej Kamionki. Przyjęto mnie do V klasy. Nauka szła mi łatwo — mówi pan Jan.


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5