Zmarł Bart Sosnowski - piosenkarz bluesowy i dziennikarz. Przypominamy naszą rozmowę z artystą

2021-09-09 16:39:41(ost. akt: 2021-09-09 19:56:53)
Sosnowski

Sosnowski

Autor zdjęcia: Wojtek Dobrogojski - Fotoszoty.

Bart Sosnowski zmarł w wieku 38 lat. Był nazywany polskim Tomem Waits'em i został doceniony za roztrzepany image. Artysta miał na koncie występ m.in. na Męskim Graniu.
O śmierci artysty poinformowała redakcja Radia Baobab, z którą współpracował 38-latek. Piosenkarz współprowadził dla rozgłośni audycję "Barszcz Sosnowskiego, czyli Górecka i Sosnowski trują o muzyce" wraz z Aleksandrą Górecką.

W 2019 roku nasza dziennikarka Agnieszka Porowska przeprowadziła wywiad z Bartem Sosnowskim. Przypominamy go w całości.

Facet na werandzie z fajką w zębach


Muzyka lumpiarsko-podróżnicza? Czemu nie! Swoją pierwszą płytę chciał nazwać„Dziadostwo”. Sosnowski, muzyczne odkrycie 2018 roku, 13 lutego wystąpi w Galerii Sowa.

— W grudniu na Facebooku napisałeś: „Jeszcze 11 dni do końca roku, a ja już wiem, że to był dla mnie rok spełnienia marzeń...”
— Bo się przełamałem — nagrałem swoje piosenki i stworzyłem płytę. Zrobiłem to trochę pod prąd, a spotkało się to z fajnym przyjęciem. Ludziom się spodobało, zebrałem sporo głosów, że warto to kontynuować.

— Pisałeś, że to wspaniałe uczucie, że po hektolitrach wylanego potu, przelanej krwi i zamykania uszu na zdrowy rozsądek okazało się, że to wszystko miało sens. Zamykałeś uszy na zdrowy rozsądek?
— Chodziło o moje wewnętrzne wątpliwości, na ile takie granie ma w Polsce sens. Zdaję sobie sprawę z tego, jakie są upodobania słuchaczy w naszym kraju, czego się u nas słucha.

— Nie chciałeś zostać drugim Sławomirem (śmiech)?
— Ja gram zupełnie coś innego i dlatego nie byłem pewien odbioru, ale musiałem to zrobić po swojemu. A to potem okazało się dla innych dodatkową wartością. Choć byli także sceptycy, którzy uważali, że to nie ma sensu, pytali: co to jest w ogóle za muzyka?

— No właśnie, jak byś ją określił? Dla mnie jest w niej takie włóczykijstwo. Czuć knajpiarski, lumpiarsko-podróżniczy klimat, spokojną ciekawość świata i dużo niespieszności.

— Sam bym tego lepiej nie nazwał. Lumpiarsko-podróżnicza muzyka to doskonałe określenie. Zanim wybrałem nazwę „The Hand Luggage Studio”, która odnosi się do sposobu nagrania i w ogóle do koncepcji albumu, myślałem jeszcze nad nazwą „Dziadostwo”. Przy czym określenie „dziadowskie” nie jest dla mnie pejoratywne. Płyta inspirowana jest wykonawcami, którzy grają coś w rodzaju dziadowskiej muzyki.

— To znaczy?
— Facet siedzi na werandzie z fajką w zębach. Z gitarą w rękach. Tupta nogą i sobie gra.

— To trochę taka muzyka drogi. A twój teledysk do kawałka „Głową w dół”, gdzie wszyscy uciekacie przed utartymi schematami za pomocą przeróżnych i przedziwnych środków transportu, to naprawdę świetna rzecz. Człowiek ogląda go z wypiekami na twarzy, zastanawiając się, co będzie dalej — drezyna, żuk, syrenka, tandem. W lesie i podróży spotykają się Sosnowski, ksiądz, muzyk i mały zbuntowany chłopiec.
— To wesoła opowieść, do której scenariusz napisała Aleksandra Górecka — ona też wyreżyserowała ten klip. Piosenka jest o ucieczce przed codziennością, o puszczeniu się w świat wbrew wszystkiemu i mimo kłód, które życie rzuca nam pod nogi. Ten teledysk dobrze to oddaje.
Jest taki piękny film braci Coen „Bracie, gdzie jesteś?”. My z Olą bardzo go lubimy, między innymi dlatego, że jest właśnie taki pijacko-włóczykijski. To jest w ogóle śmieszna historia — „Odyseja” przeniesiona na Dziki Zachód. Tam też jest ciągłe uciekanie i dążenie do niezbyt realnego celu. Piosenka i klip nawiązują do tego. Mieliśmy niesamowitą frajdę podczas kręcenia, a jeszcze swoich talentów użyczyli nam znakomici aktorzy — Sławomir Głazek i Adam Biedrzycki, których bardzo lubimy i cenimy.

sosnowski
Fot. Darek Felis-Obrycki.
sosnowski

— Potrafisz być też refleksyjny i romantyczny — na przykład w „Prostej piosence o przemijaniu”. Wiele osób określa tę piosenkę jako piosenkę swojego lata 2018.
— Bardzo się cieszę, że została odebrana także w ten sposób. Na pierwszy rzut oka jest dość lekka i większość słuchaczy interpretuje ją jako duet dwojga zakochanych w sobie osób...

— Ale już sam tytuł i to, że dość nietypowo będziecie tam tańczyć aż po zmierzch, a nie po świt — jak to się utarło — wskazuje na coś więcej.
— Tak. To jest historia wzięta z mojego życia, która opowiada o tym, jak umierała moja mama. Siedziałem z nią w jednym pomieszczeniu i na ścianie tykał zegar. Tak cholernie mi wtedy przypominał o tym, że nasz czas się kurczy, że w każdej chwili może się wszystko skończyć.
Stąd ten refren, że mam nadzieję, że jeszcze nie dziś. Na tej płycie właściwie każda piosenka to opis jakiejś historii z mojego życia. Oczywiście poza „Run On”, który jest tradycyjnym utworem amerykańskim, ale niezwykle go lubię.

— W swojej twórczości inspirujesz się literatami wagabundami? Takim choćby Edwardem Stachurą czy Jack'iem Kerouacem?
— Uwielbiam Jana Himilsbacha, który pisał o sprawach zupełnie prostych ludzi. Zawsze się z nimi identyfikowałem. I to właśnie przygody i opowieści takich osób były dla mnie zawsze najbardziej wartościowe i inspirujące. Patrzenie na świat z pozycji człowieka, któremu los dał mocno w kość, to jest coś, co zawsze mnie fascynowało.

— A jeśli chodzi o grajków, muzyków — kto jest ci bliski?
— Największą inspiracją był dla mnie Seasick Steve. To taki bluesman ze Stanów Zjednoczonych, który przez długi czas był bezdomny. I przez cały czas opowiadał o swoim życiu w formie piosenek, które gdzieś tam skrzętnie sobie zapisywał, ale nigdy jednak nie wpadł na pomysł, żeby je światu zaprezentować.
Gdy miał 64 lata, dostał zawału i to był impuls: teraz albo nigdy. W końcu się zdecydował, od niechcenia nagrał domowym sposobem demo i nagle jego kariera na emeryturze ruszyła z kopyta. Najlepsze jest to, że facet obskakuje teraz większość dużych światowej klasy festiwali muzycznych. Taki pomysł, żeby po prostu usiąść w kuchni i zarejestrować płytę, to dla mnie duża inspiracja.

— Wielu porównuje cię i nazywa polskim Tomem Waits'em. Wkurza cię to czy cieszy?
— Toma Waits'a bardzo lubię, a jeden z ważniejszych albumów, który mnie mocno muzycznie porusza, to „Bad As Me”. Absolutnie się na takie porównania nie obrażam. To nie tak, że buduje to moje ego, ale zdaję sobie sprawę, że jeśli kogoś do kogoś się w muzyce przyrówna, to potem łatwiej klasyfikować danego wykonawcę i tym samym trafiać do odpowiednich, zainteresowanych słuchaczy.
Oczywiście każdy artysta w jakiś sposób dąży do rozpoznawalności własnego stylu i jeśli kiedyś ktoś powie, że Sosnowski jest jedyny, niezastąpiony, niepodrabiany i nie da się go z nikim porównać, to też się bardzo ucieszę.

— A nie bałeś się nazwać płyty po angielsku?
— O wiele bardziej bałem się polskich piosenek niż angielskiego tytułu. Były dla mnie dużym wyzwaniem, bo język angielski po prostu lepiej oddaje klimat mojej płyty, jest naturalny dla tej muzyki. Nie wiedziałem, jak ta stylistyka będzie się sprawdzała po polsku, to było ryzyko tak naprawdę. Ale kiedy ułożyłem sobie set listę kolejnych kawałków, okazało się, że historie ułożyły się w całość, a tytuł pojawił się sam i to wszystko pięknie związał na kokardkę (śmiech).

— Fanki piszą: „Zawsze myślałam, że to ja prowadzę odwieczną walkę z grzebieniem. Dobrze, że jest Sosnowski, człowiekowi robi się cieplej na sercu, gdy patrzy na ten zmierzwiony włos i uroczą facjatę”. Niezły roztrzepaniec z ciebie. Włosy stały się poniekąd twoim znakiem rozpoznawczym.
— Fryzura chyba w dobry sposób oddaje charakter tego, co tworzę — nieulizane, niepoukładane i niedopięte na ostatni guzik. W eleganckiej fryzurze byłbym mniej autentyczny.

— Bardzo się ucieszyłeś, że zostałeś zaproszony na majowy festiwal „Zew się budzi” w Bieszczadach? Wokół ciebie same sławne nazwiska i zespoły: KSU, Coma, Janerka, Lipiński, Lao Che, Zalewski.
— Na całym tym festiwalu nie ma drugiego takiego małego grajka jak ja, takiego debiutującego knypka, co niedawno wydał dopiero swój pierwszy album, i którego właściwie nikt nie zna. To dla mnie ogromne wyróżnienie i ogromnie się cieszę, że będę mógł tych artystów poznać i zagrać na tej samej scenie.

— Już nie bądź taki skromny. Nie jest tak, że nikt cię nie zna. Zdobyłeś uznanie znanych dziennikarzy muzycznych, m.in. Bogdana Fabiańskiego, Wojciecha Manna, Piotra Metza, Piotra Stelmacha. Nagrodzony zostałeś m.in. offensywną szczotą radiowej Trójki za pozamiatanie muzycznej sceny w 2018 roku. A ci, którzy w Olsztynie jeszcze cię nie znają, też będą mieli szansę szybko nadrobić braki.
— Tak, koncert już 13 lutego w Galerii Sowa. Mam już sporo materiału na następny krążek, bo nie lubię przeciągać pewnych spraw. Więc — oprócz tego, co można znaleźć na płycie — zaskoczę was też całkiem nowymi dźwiękami. Dlatego bardzo serdecznie zapraszam!
ts

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5