Ślub w Walentynki nie przyniósł szczęścia

2022-02-14 11:38:34(ost. akt: 2022-02-14 12:19:22)

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

Walentynki to popularne święto zakochanych, podczas którego zakochani składają sobie życzenia, dają drobne prezenty, spędzają uroczyście wieczór na dobrej kolacji. Jak się jednak okazuje, nawet ślub wzięty tego dnia, nie zapewnia szczęścia i miłości aż po grób.
Świadczy o tym opowieść pani Anny, która ślub wzięła w Walentynki w 2004 roku. Była wtedy sobota. — Chwyciłam się jak tonący brzytwy tej daty w nadziei, że choć ona oznacza dla tego związku dobrą wróżbę — wspomina pani Ania. Swojego przyszłego męża poznała na pielgrzymce.

— Najbliższe koleżanki poznały mnie ze swoim kolegą, choć nie szukałam wtedy jeszcze partnera życiowego, a raczej myślałam o maturze i studiach. Nie powiem, aby wtedy strzała Amora przeszyła mi serce, ale że zapoznanie to było jego inicjatywą, był grzeczny jak ja i po pielgrzymce również zabiegał coraz bardziej o moją uwagę, znajomość się utrzymywała. On studiował zaocznie w Białymstoku, więc możliwości spotkań i poznania się nie było wiele, ale że nie myślałam wtedy jeszcze w kategoriach węzłów małżeńskich, nie przeszkadzało mi to. Zaprosiłam go na studniówkę, a jego rodzice wydawali się zachwyceni, że ich syn w końcu znalazł „koleżankę” — opowiada pani Ania.

Jego ojciec zagadywał do niej, kiedy wpadała na przerwach do prowadzonego przez niego niedaleko LO sklepu z warzywami, a mamusia, która całe życie nie robiła nic, usilnie próbowała zostać jej najlepszą koleżanką, wyciągając siłą na grzyby lub ploteczki do ich domu, w którym wydawała się królować. — Wtedy też zaczęły mi się pojawiać w głowie znaki zapytania, bo zachowanie i tryb ich życia różnił się znacznie od tego, które znałam z własnego domu, gdzie rodzice razem mierzyli się z tym życiem i nikt na nikim nie pasożytował, ani nie uważał się za lepszego, ale nie mając doświadczenia nie wiedziałam o co chodzi, chodź intuicyjnie czułam, że to nie jest naturalne i atmosfera ciężka, jednak w małym miasteczku uchodzili za taką rodzinę co najmniej z herbem w rodzie, a przynajmniej sami się za takich uważali.

W miarę poznawania bliżej zwyczajów panujących w ich domu przyszła teściowa coraz bardziej przypominała mi „panią Dulską” — wspomina pani Ania. Jej rodzice byli rolnikami, pracującymi dodatkowo na etatach państwowych, więc zbyt dużo czasu nie mogli dzieciom poświęcić na pokazanie szerszych horyzontów, innych perspektyw i możliwości dróg wyboru.

— Jak wiadomo od pokoleń praca i kościół kształtują, więc pracowaliśmy (razem z braćmi) na roli z rodzicami, uczyliśmy się w międzyczasie pilnie, a w ramach niedzielnego odpoczynku pobieraliśmy w kościele nauki płynące z Biblii i tak do matury i czasów studiów, kiedy to zaczęliśmy żyć i myśleć trochę bardziej samodzielnie. Wychowana byłam bardzo przykładnie, na grzeczną dziewczynkę, która dobrze się uczyła i nigdy większych kłopotów nie sprawiała — wspomina pani Ania. Gdy wyjeżdżała na studia w 2000 roku, jej „przyszły mąż” poprosił ją oficjalnie, aby została jego „oficjalną dziewczyną”. Zgodziła się.

— Jednak z perspektywy czasu widzę, że był to jeden z pierwszych moich poważnych błędów życiowych, bo z moim uczciwym charakterem wiadome było, że pozbawiam się szansy na poznanie innych mężczyzn. Tak też z niewielką przerwą przetrwaliśmy 4 lata — dodaje. W międzyczasie on skończył studia, podjął pracę. Przez chwilę zamieszkali razem na stancji w Olsztynie. — Cały czas było nijak między nami, ale nie było źle. Oboje byliśmy grzeczni, a ja myślałam, że to jest właśnie ważne, że o to chodzi, aby partner był z dobrego domu, wykształcony, starszy, rozważny i dawał nam tym poczucie bezpieczeństwa, aby nigdy nas nie zaskoczył, zwłaszcza negatywnie.

W taki sposób nasza mdła znajomość przeszła po 6 latach przypadkiem na wyższy level. Zaszłam w ciążę na początku 4. roku studiów. Miałam prawie 23 lata i już wodziłam maślanym wzrokiem za paniami z brzuszkami i z dziecięcymi wózkami, ale planów jeszcze nie miałam, nie mniej mimo zaskoczenia odezwały się we mnie wyższe uczucia, poczucie czegoś ważnego, jednak myśl o ślubie tylko z tego powodu, była mi daleka, zwłaszcza mając na uwadze intuicyjne odczucia odwodzące mnie od myśli formalnego wiązania się z tą rodziną.

Przyszły mąż zdawał się nie tyle zaskoczony, co nawet przytłoczony informacją o ciąży, pytając nawet o możliwość jej usunięcia. Widoczna na jego twarzy była ulga kiedy powiedziałam, że nie chcę ślubu z powodu ciąży, do czasu aż będziemy tego pewni, a żyć i wychowywać dziecko możemy bez formalności. Podobne do mojego zdanie mieli też moi rodzice, którzy zaoferowali pomoc w wychowaniu dziecka, a decyzję o ślubie pozostawiając nam pod swobodną rozwagę. Całkowicie odmienne podejście zaprezentowali rodzice „przyszłego męża”, a jedyny argument jaki został przez „teściową” użyty w rozmowie z nami było: „A jak ja będę cię sąsiadom i rodzinie przedstawiać? Konkubina mojego syna?” — opowiada pani Ania.

I dodaje: — „Teść” znów straszył nas zawałem. Dałam się w końcu namówić na ten ślub, ale nie tyle „teściom” co ojcu mojego dziecka, który zmienił jednak zdanie i zaczął również nalegać na ślub zapewniając, że bardzo tego chce, choć miałam wątpliwości, czy to wynikało z jego suwerennej decyzji i wewnętrznej potrzeby. Ślub wzięli. Życie toczyło się dalej.

Jak mówi pani Ania, niestety, okazało się później, że mąż jest jednostką aspołeczną i niedojrzałą, do tego niczego nie został nauczony, a kiedy ona w 8 miesiącu ciąży szpachlowała, malowała, kładła panele w mieszkaniu i podsuwała rozwiązania techniczne jego dziadkowi, który podjął się wtedy pomocy i nauki swojego wnuka czegokolwiek, mąż oświadczył, że źle się z tym przy niej czuje, ponieważ potrafi takie rzeczy robić lepiej niż on.

— Jednak czy to moja wina? Jego ojciec przyjeżdżał później odpychać nam zlew, sprawdzać czy dobrą jestem gospodynią i dawać rady synowi, aby nie dał się wziąć pod pantofel tak jak on, a matka narzekała, że nie może się na tych 52 m2 rozpędzić, a w oknach nie ma firanek, co nie przeszkadzało jego dziadkowi po śmierci babci zamieszkać z nami, bo wolał z nami na 50m2 niż z córką na 150m2. Tak teściowie doprowadzali do rozłamu między nami. Do tego odezwała się natura męża, który na kilkumiesięcznych policyjnych szkoleniach poczuł chuć i wolność, pozostawiając wszystko na mojej głowie w tym dziecko, a po kilkunastu miesiącach kolejne i ich utrzymanie — mówi. W końcu rozwiedli się. — Rozwód trwał 4 lata (od wyprowadzki męża to 6 lat), czyli dwukrotnie dłużej niż małżeństwo, ponieważ walka szła o dzieci. Z mojej strony o ich przyszłość i dobro, a z jego o pieniądze. Na szczęście mieszkanie było tylko moje, dzięki temu uniknęłam walki — dodaje.

— 20 lat temu niezrozumiałym sloganem były dla mnie powiedzenia słyszane czasem od dziadków, cioć, wujków, którzy wręcz smętnym głosem mówili: „ gdybym miał tamte lata i ten rozum”. Wydawało się ono równie abstrakcyjne, jak słyszane często od rodziców: „bo ja w twoim wieku”. Teraz w wieku 40 lat wszystkie je rozumiem i utożsamiam się z nimi. Co więcej sama czasem używam. Jednak to nie sam upływający czas nauczył mnie pokory do mądrości płynącej od „starszyzny rodu”, ale własne doświadczenia, których być może udałoby się uniknąć, gdybym pochyliła się nad tymi słowami „nestorów” mając te naście lat, albo przynajmniej, gdybym uwierzyła w ich mądrość, przynajmniej życiową i pokładała w niej ufność. Niestety, nikt nie uczy się na cudzych błędach, a przynajmniej nieliczni są na tyle mądrzy. Reszta musi szkołę życia poczuć na własnej skórze, żeby po latach móc smętnym głosem powiedzieć: „gdybym miał tamte lata i ten rozum” — zastanawia się pani Ania.

I dodaje: — Może gdyby człowiek miał trochę więcej wolnego czasu na popełnianie błędów, to pobrałby w porę kilka lekcji życia i wiedziałby o co w nim chodzi, co jest ważne, a co ważniejsze i na co zwracać uwagę, ale też nie wiadomo jakby się to skończyło, bo różnie przecież i tacy ludzie kończą. Reguły nie ma.

Możliwe też, że gdybym dysponowała innym budżetem, gdy w wieku 16 lat idąc za coraz silniejszą potrzebą poznania różnych stron i możliwości tego życia, znalezienia własnej drogi, zdezerterowałabym z rodziców pola pełnego ziemniaczanych bulw na Karaiby lub Zanzibar, zamiast na Jasną Górę z setką innych pątników (wpisowe na pielgrzymkę wynosiło wtedy 100 zł), to dziś z jednym z egzotycznych autochtonów prowadzilibyśmy tam hotel, restaurację lub sprzedawalibyśmy drinki na plaży lub oprowadzali wycieczki z Polski po lesie namorzynowym, albo uprawiali przyprawy... Niestety, takie myśli w tamtym czasie nawet nie przychodziły mi do głowy.

— Dlatego młodzi czasem powinni poddawać w wątpliwość idealistyczne wyobrażenia o ludziach, życiu i miłości. Nie przywiązywać wagi do symboliki, a słuchać co podpowiada intuicja i nie przestawać marzyć i wierzyć w miłość, bo ona jest, widać ją czasem w naszym otoczeniu, jeśli uważnie się przyjrzeć, tylko potrzeba ją zauważyć i rozpoznać, a do tego potrzeba trochę więcej uwagi i czasu, dlatego nie warto się spieszyć, a wybrać właściwie za pierwszym razem, żeby nie zmarnować sobie życia — kończy swoją opowieść pani Ania.

Rozmawiała Halina Rozalska



2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5