Bałem się prawie codziennie

2022-08-28 16:00:00(ost. akt: 2022-08-28 14:32:04)

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

— Pojechałem do pracy w kopalni, bo obiecałem to swojemu szwagrowi. Poza tym nigdy nie byłem na Śląsku. Byłem ciekawy jak wygląda ten region, o którym mówiono, że nie ma lasów, jezior i jest zapylone powietrze. I zostałem tam aż do emerytury — mówi Władysław Bronakowski - emerytowany górnik.
Władysław Bronakowski urodził się w Nidzicy. Tu skończył szkołę podstawową i nidzickie liceum. Tu rozpoczął swoją pierwszą pracę. W 1977 roku podjął decyzję o wyjeździe na Śląsk. Chciał zostać górnikiem.

— Skąd wzięła się taka decyzja? Dlaczego właśnie na Śląsk?
— Powiem szczerze jak było. Szwagier z rodziną i ja z rodziną mieszkaliśmy w tym samym domu. Była impreza domowa, chyba czyjeś imieniny. Trochę zabalowaliśmy. Były to czasu, kiedy bardzo mocno werbowano ludzi do pracy w kopalniach. Ciągle się o tym mówiło. Chyba dlatego nasza rozmowa zeszła na ten temat. I jakoś tak wyszło, że postanowiliśmy pojechać na Śląsk do pracy w kopalni. Na pewno zaważył na tej decyzji wypity alkohol, ale także ciekawość i chęć spróbowania czegoś innego, lepszych zarobków, bo górnicy wtedy bardzo dobrze zarabiali. Poza tym bardzo lubię wyzwania, a na Śląsku nigdy nie byłem.

— Minęła noc i nadal trzymałeś się swojego postanowienia?
— Tak, dałem szwagrowi słowo, to musiałem dotrzymać. Tym bardziej, że już z samego rana zapukał do naszych drzwi. Miał ze sobą spakowany neseserek, czyli niedużą walizeczkę. Stanął w drzwiach i powiedział - wstawaj, jedziemy. Nie miałem wyjścia, bo żona jeszcze dodała, że skoro obiecałem, to muszę jechać.


— I wybraliście się w podróż w nieznane.
— Może niezupełnie w nieznane, bo szwagier miał ciotkę w Jastrzębiu Zdroju. Mieliśmy urlopy, więc podeszliśmy trochę na luzie do naszego wyjazdu. W pociągu tłumaczyliśmy sobie, że pojedziemy, zwiedzimy miasto, trochę się rozejrzymy i wrócimy. Potraktowaliśmy to jako wycieczkę.


— Jednak ty zostałeś. Dlaczego?

— Zaraz po przyjeździe poszedłem na kopalnię XXX-Lecia PRL, obecnie Pniówek. Zgłosiłem się do kadr. Od razu przyjęli mnie do pracy. Podpisałem umowę. Zamieszkałem w hotelu robotniczym. Obiecano mi mieszkanie i zaproponowano bardzo dobrą pensję, dwa razy wyższą niż miałem w Nidzicy. Pomyślałem, że mieszkam z rodziną u rodziców, więc pora się usamodzielnić.

— Dotrzymali obietnicy?

— Tak. Po 8 miesiącach w Żorach dostałem M-6, za które nic nie zapłaciłem. Musiałem tylko kupić karnisze. Wkrótce żona z trójką dzieci i meblami przeprowadziła się do mnie. Też dostała pracę w centrali telefonicznej w kopalni. Pensję dostałem godziwą, deputat węglowy. Później mieliśmy specjalne sklepy, w których można było wszystko kupić. Woziłem do Nidzicy pralki, telewizory i inne sprzęty, a z Nidzicy mięso.

— Kiedy rozpocząłeś pracę w kopalni?
— Następnego dnia po podpisaniu umowy zgłosiłem się na kopalnię gotowy do pracy. Rozpocząłem od dwutygodniowego szkolenia na powierzchni. Uczono mnie wszystkiego włącznie z zasadami BHP, obchodzenia się z pochłaniaczem. Po 2 tygodniach po raz pierwszy zjechałem razem z instruktorem pod ziemię. Przedtem nauczono mnie obchodzenia się z pochłaniaczem ucieczkowym oraz zakładania maski.

— Pamiętasz swój pierwszy zjazd?
— Tak. Tego się nie zapomina. To taki chrzest bojowy dla górnika. Wiele osób po pierwszym zjeździe rezygnowało z pracy. Ja nie zrezygnowałem, bo lubię ryzyko. Jedziesz szybem, nic nie widać. Winda jedzie bardzo szybko. Słychać tylko świst i miganie lampek górniczych. Wrażenie niezbyt przyjemne, ale można się przyzwyczaić. Jak wsiadaliśmy do szoli (windy) instruktor mówił: wsiadasz do szoli - gęba otwórz. Zjeżdżałem na różne poziomy na 580m, 1000m pod ziemię.

— Zjechałeś na dół i...?
— Mój instruktor oprowadził mnie po kopalni, która wygląda jak miasto pod ziemią. Są chodniki, jakby ulice rozchodzące się w różnych kierunkach. Zrobiło to na mnie duże wrażenie. Dostałem łopatę, kilof i pod okiem instruktora wykonywałem najprostszą pracę. Zwykłe roboty poboczne, jak czyszczenie pod taśmami, wokół grota (przenośnik zgrzebłowy), spongowanie czyli wyrównywanie taśmy. Wszystkie prace wykonywałem pod okiem instruktora, który dokładnie tłumaczył co i jak trzeba wykonać. Tak minął mi miesiąc. Przydzielono mnie już do konkretnego oddziału na określony odcinek kopalni. Trafiłem na oddział przygotowawczy. Byłem już przypisany do konkretnej brygady. Stałem się pełnoprawnym górnikiem.

— Stanąłeś do regularnej pracy?
— Tak. Dostałem swój stały numer oraz taki sam numer haka. Wchodziło się na czystą stronę, zostawiało swoje ubrania zawieszone na haku, wchodziło nago do strefy brudnej, nakładało się ubranie robocze. Pierwsze dni były dla mnie trudne, bo dziwnie się czułem na golasa wśród wielu mężczyzn, ale w końcu się przyzwyczaiłem. Wieszało się swój numerek na haku, Brało się kanapki i baniak z piciem. Trzeba było dojść na swój odcinek pracy. Jak było blisko, to szliśmy na piechotę, a jak kilka kilometrów to jeździliśmy w kolaskach, czyli zamkniętych wagonikach, do których wchodziło 8 osób. A potem do roboty.

— Na czym polegała twoja praca ?
— Biliśmy chodniki, przygotowywaliśmy ściany do wydobycia węgla. Zakładaliśmy ładunki wybuchowe. Potem kryliśmy się we wnękach lub za węgłem. Podpalaliśmy lont i czekaliśmy na wybuch. Huk i ściana leciała do przodu, kamienie, kawałki skał i węgiel. Trzeba było odczekać kilkanaście minut aż dym opadnie, bo nic nie było widać. Potem trzeba było wygarnąć wszystko, co zostało wystrzelone. Następnie musieliśmy zabudować ociosy metalowymi siatkami bardzo szczelnie, żeby nie było luzów i chodnik się nie obsunął. Potem wchodziła ekipa, która konstruowała zabudowę drewnianą tylko dla ściany węgla.

— I zaczynała się praca wydobywcza?
— Nie tak od razu, bo trzeba było położyć tory, zrobić obudowę hydrauliczną, zabezpieczyć strop i wjeżdżał kombajn, który ciął węgiel automatycznie odbierany i transportowany bezpośrednio na taśmę, którą dojeżdżał do głównego zbiornika na węgiel skąd skiby (dźwigi) wyciągały go na zewnątrz. Kopalnia była zmechanizowana. Często wskakiwaliśmy (było to ostro zabronione) na taśmy, żeby szybciej dostać się do szybu.. Ale zanim wyjechaliśmy to trzeba było najpierw dotrzeć na strefę brudną, do łaźni wykąpać się, przejść na strefę czystą, nałożyć swoje ubranie i zabrać ze sobą numerek z haka. Jak się go zapomniało, trzeba było wracać.

— Dlaczego ten numerek był taki ważny?
— Przy wyjeździe trzeba było go powiesić na tablicy. Świadczyło to o tym, że górnik wyjechał z kopalni. Jeśli brakowało któregoś numerka, to od razu ogłaszano alarm i zarządzano poszukiwania. Przede wszystkim od razu było wiadomo, kto zaginął. Na szczęście, podczas mojej pracy nie było żadnego dużego wypadku.

— Bałeś się, że kiedyś nie wyjedziesz z kopalni?
— Bałem się prawie codziennie, ale stwierdziłem, że tak musi być. Przeżyłem różne alarmy, ale nikt nie zginął.

— W 1981 roku strajkowali górnicy. W kopalni Wujek zginęło wtedy 9 górników. Wy też strajkowaliście?

— Tak. Przez tydzień nie wyjeżdżaliśmy na górę. Wstrzymaliśmy wydobycie węgla, ale robiliśmy obchody, przewietrzaliśmy kopalnię. Wiedzieliśmy, że wrócimy do pracy. Spaliśmy na piankach, deskach. Napięcie rozładowywaliśmy śmiechem i kawałami. Górnicy są bardzo weseli, dowcipni. Pod bramę podjechały czołgi. Baliśmy się, ale strajku nie przerwaliśmy. W końcu zostało podpisane porozumienie i wróciliśmy do pracy.

— Po 1989 roku można było odejść z kopalni i dostawało się dużą odprawę. Wielu górników z tego skorzystało.
— To prawda. Większość z nich źle na tym wyszła. Pieniądze się rozeszły, a oni zostali z niczym. Ja postanowiłem zostać i dopracować do emerytury, czyli do 1 stycznia 2001 roku. I nie żałuję swojej decyzji.



— Mówiłeś, że podobało ci się na Śląsku. Dlaczego wróciłeś do Nidzicy?
— Ja zawsze wiedziałem, że kiedyś wrócę. Tak się złożyło, że żona zginęła w wypadku samochodowym, poumierali moi przyjaciele górnicy, zmarli moi rodzice, zostało mieszkanie po nich. Nic już nie trzymało mnie na Śląsku.


Wróciłem na swoje. Żyję spokojnie, dużo jeżdżę na rowerze, mam maleńką działkę, najbardziej cieszę się z tego, że mogę spotykać się z dziećmi, wnukami i prawnukami. Mam 4 córki, 10 wnuków i 5 prawnuków. I jestem do wzięcia (śmiech).



— Ciągnie cię jeszcze na Śląsk?
— Teraz już nie, bo nie mam już tam kolegów. Zaraz po powrocie do Nidzicy jeździłem do Żor nawet kilka razy w miesiącu, spotykaliśmy się z kolegami, chodziliśmy na piwko, wspominaliśmy. Później nie było już do kogo jechać. Mój najlepszy kolega Staś zmarł, reszta powyjeżdżała.


Władysław Bronakowski






2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5