Święta były czasem obfitości

2022-12-24 16:00:00(ost. akt: 2022-12-20 13:35:31)

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

O Bożym Narodzeniu w latach 50-tych rozmawiamy z Zenią Burską, emerytowaną nauczycielką, która urodziła się w czasie wojny. Po wojnie jej rodzina zamieszkała w Bartkach. Objęła poniemieckie gospodarstwo rolne.
Początki były bardzo trudne mimo to, że w gospodarstwie zostały wszystkie potrzebne do uprawy ziemi narzędzia rolnicze.

— Mój tata na wiosnę mógł od razu zacząć prace polowe, mógł orać, siać. Mieliśmy jednego konia i jedną krowę — mówi pani Zenia. Zanim jednak zebrał pierwsze plony było biednie.

— Jedliśmy bardzo skromnie. Często była to kasza na wodzie, rzadko jedliśmy mięso czy wędlinę. Pamiętam jak któregoś razu mama była w Nidzicy i kupiła pętko kiełbasy. Każdy z nas dostał po kawałeczku. Do tej pory pamiętam jej zapach i smak. Podobnie było z kupionym przez mamę dżemem, bo zwykle jedliśmy chleb z marmoladą z buraków i odrobiny owoców. Takie rarytasy na co dzień zdarzały się bardzo rzadko — mówi pani Zenia.

Dlatego wszyscy z utęsknieniem czekali na Boże Narodzenie, bo był to czas obfitości jedzenia. Przed świętami biło się świniaka, potem wyrabiało własne wędliny, kaszankę, salceson, pasztet, wędziło się lub piekło szynki, boczki.

— Moja mama była świetną kucharką, miała doskonały smak i wszystkie wyroby robiła sama. Przechowywało się je do świąt Bożego Narodzenia. Mama piekła również ciasta: sernik, makowiec, babkę. Ja w tym pomagałam. Kręciłam babkę. Mama ciągle obserwowała i mówiła: kręć w jedną stronę, bo babka nie wyjdzie. Wszyscy w rodzinie mieli dużo pracy przed świętami. Nie kupowało się w sklepach wędlin. Wszystko było własnej roboty. Nawet ozdoby na choinkę. Ze słomy, zapałek, bibuły robiliśmy aniołki, pająki, z kolorowego papieru łańcuchy. Mama piekła specjalnie ciasteczka, które wieszało się na choince. Kupowała też cukierki w błyszczących papierkach, które przystrajały nasze drzewko — wspomina.

I wreszcie nadchodził ten najważniejszy dzień - Wigilia. Rano jej tata szedł do lasu, wycinał najpiękniejsze drzewko, przynosił do domu i ustawiał w metalowym stojaku na podłodze w pokoju, żeby odmarzło. Później cała rodzina ubierała choinkę. Nie było lampek elektrycznych, bo nie było prądu, dlatego wyciągali metalowe lichtarzyki na małe świeczki i przyczepiano je do gałęzi choinki. Zapalano je wieczorem. Na ścianach wisiały rozświetlone lampy naftowe.

Stół nakryty był białym obrusem. Na stole stał talerzyk z sianem nakrytym białą serwetką, na której leżał opłatek. Ustawiano jedno dodatkowe nakrycie dla niespodziewanego gościa. W kuchni dogotowywały się ostatnie potrawy wigilijne.

Tuż przed kolacją mama pani Zeni wyciągała wannę, do której wlewano ciepłą wodę, a tata przynosił sporą garść siana zmieszanego z suszonymi ziołami zebranymi latem z łąki i wsypywał je do wody.
— Woda niesamowicie pachniała. Ja i moje rodzeństwo musieliśmy się w tej wodzie zanurzyć, opłukać. Nie wiem dlaczego był taki zwyczaj. Byliśmy już wykąpani, czyści. Po takiej wonnej kąpieli nakładaliśmy odświętne ubrania — wspomina pani Zenia.

Do kolacji wigilijnej zasiadali, jak pojawiła się pierwsza gwiazdka na niebie.
— Mój brat musiał co kilka minut wybiegać i patrzeć, czy gwiazdka już jest. Gdy się w końcu pojawiła wpadał z okrzykiem radości do domu i rozpoczynaliśmy wigilię. — mówi.

Na stole były ustawione potrawy. Zawsze była zupa owocowa, zupa śledziowa, czerwony barszcz z krokietami z farszem z kapusty i grzybami, śledzie, sałatka warzywna, kapusta z grochem, smażone ryby, a potem ciasto.

Wigilię rozpoczynała mama pani Zeni, która wygłaszała mowę - modlitwę.
— Była ona i życzeniami, ale i wyrazem wiary w Boga, i prośbą do Boga, żeby dał nam zdrowie. Potem tata brał opłatek i dzieliliśmy się nim, składając sobie życzenia — wspomina.

Jedli kolację wigilijną, śpiewali kolędy, rozmawiali.

— To był czas dla rodziny, czas spędzony wspólnie. Nikt nigdzie się nie spieszył. To był też czas odpoczynku — podkreśla pani Zenia.

Dzieciom było trochę smutno, bo słyszały, że przychodzi Mikołaj z prezentami, a do nich przez pierwsze lata nie przychodził, nie zostawiał też prezentów pod choinką. Prezenty pod choinką znajdowali dopiero w latach późniejszych, gdy rodzinie zaczęło powodzić się lepiej.

Po kolacji tata pani Zeni brał opłatek, który został i wlepiał go w przygotowane kulki ze zwilżonego chleba, szedł do obory i dawał je krowom.

— Czy opłatek dostawały inne zwierzęta, nie pamiętam — dodaje.

Na Pasterkę nie chodzili, bo w Bartkach nie było kościoła, ale za to pierwszego dnia świąt tata zaprzęgał konie do sań i wyruszali do kościoła do Zaborowa.

— Sanie mieliśmy piękne, wygodne, ozdobne, z dzwoneczkami. Tata zaprzęgał do nich dwa konie, którym nakładał świąteczną uprząż, janczary z dzwoneczkami. Wsiadaliśmy wszyscy ciepło ubrani, w czapkach, rękawiczkach, przykryci jeszcze kocami i ruszaliśmy do kościoła. Słychać było dźwięk dzwonków, pochrapywanie koni i skrzypiący pod kopytami śnieg. Pod kościołem wysiadaliśmy i szliśmy na mszę świętą, a potem odwiedzaliśmy rodzinę. Wieczorem wracaliśmy do domu. Pamiętam każde święta z dzieciństwa, ich magiczną atmosferę, spotkania rodzinne, rozmowy przy stole, przy którym zasiadało nieraz 20 osób. Z sentymentem wspominam tę magiczną atmosferę świąt — mówi pani Zenia.

Szkoda, że obecnie tych świąt się nie celebruje jak dawniej. Nie są one tak wyczekiwane i tak starannie przygotowywane. Czasy się zmieniły. Można święta spędzić w jakimś ośrodku turystycznym, jedzenie można zamówić do domu.
— Można wybrać różne sposoby spędzania świąt. Ale żaden z nich nie zbliża tak rodzin jak wspólne przygotowania i wspólne zasiadanie do stołu — mówi pani Zenia.




2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5