Zaprzedałem duszę koniom i muzyce

2023-06-30 19:00:00(ost. akt: 2023-06-30 18:42:00)

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne/nadeslane Maciej Napiwodzki

Maciej Napiwodzki mieszka w Olsztynie, ale zdecydowaną większość weekendów, z racji obowiązków, spędza w Janowie lub poza domem. Pracuje w firmie informatycznej. Na studiach I stopnia studiował geoinformatykę na UWM, a na studiach magisterskich – informatykę, również na wspomnianej wcześniej uczelni.
— Pana dwie pasje to konie i muzyka?
— Tak, kilkanaście lat temu zaprzedałem duszę koniom i muzyce. Myślę, że spokojnie mogę je klasyfikować jako nałogi, ale takie zdrowe, które pomagają mi piękniej przeżyć każdy dzień.

— Dlaczego konie?
— Konie były w naszej rodzinie od pokoleń. Myślę, że przełomowym momentem dla naszej całej rodziny w tej kwestii było przejęcie części gospodarstwa przez mojego tatę. Na początku – jak to na wsi – mieliśmy wiele zwierząt, ale to właśnie konie były najbliższe naszym sercom. Przerobiliśmy budynki gospodarcze na stajnie i zaczęliśmy traktować ich hodowlę na poważnie: zwiedziliśmy wiele miejsc w Polsce, które były hodowlaną kolebką, kupiliśmy pierwsze hodowlane konie od bardzo dobrych hodowców i jakoś ,,poszło”. Zaraziliśmy się nieuleczalną, końską chorobą, na którą nikt nie wymyślił antidotum (śmiech).

— Obecnie stajnia bardzo się rozrosła?
— Tak. Liczy 13 koni, rodowody koni oparte są na krwi szwedzkiej, francuskiej i belgijskiej. Stado co roku poddawane jest selekcji: część źrebiąt zostawiamy sobie, a pozostałe sprzedajemy do innych hodowli w całym kraju.


— Najfajniejsze, najważniejsze momenty w  związku z prowadzeniem stajni? 
— Trudno mi wybrać jeden, ponieważ życie hodowcy jest naprawdę niezwykle kolorowe. Z racji obowiązków rzadko pokazujemy konie na wystawach, ale gdy słyszymy o sukcesach pociech z naszej stajni wystawianych przez innych hodowców na arenie ogólnopolskiej to rosną nam serducha i mamy wtedy wiele powodów do radości. Niewątpliwie okazje do świętowania mieliśmy w 2019r., gdzie 3 konie z naszej hodowli zdobyły aż 3 miejsca na podium na krajowej wystawie w Kętrzynie. Mam także miłe wspomnienia z lat wcześniejszych, gdy nasze konie osiągały podobne sukcesy, ale na pewno głęboko w pamięci będę miał wyżej wspomnianą sytuację.
Dla każdego hodowcy najbardziej stresującym, a zarazem najważniejszym okresem jest czas wyźrebień. Nieprzespane noce, pomaganie klaczom przy porodzie jak i pierwsze dni źrebięcia to niesamowita frajda! Gdy kochasz to co robisz, zmęczenie i trud z tym związany odchodzą na boczny tor.

— Kto przygotowuje konie do prezentacji podczas wystawy, konkursów? 

— Do tej pory razem z tatą i starszym bratem byliśmy trzema muszkieterami, a teraz bawimy się w to całą rodziną! Nie ma sytuacji, że ktoś robi to sam, pracujemy całą ekipą, od przygotowania konkursowego konia, pielęgnację po korektę kopyt, którą zajmuje się mój brat, Szymon. Jest w tym naprawdę rewelacyjny. Poza tym razem z żoną Kasia opiekuje się naszymi końmi pod względem weterynaryjnym, dzięki czemu w hodowli jesteśmy samowystarczalni.

— Pan często prowadzi konie podczas konkursów. Co jest najważniejsze w zaprezentowaniu konia? Jak nad nim zapanować?
— Konie przygotowujemy razem z braćmi Szymonem i Wiktorem. Myślę, że najważniejsze w pokazaniu konia jest spojrzenie na niego ze strony komisji i wzięcie pod uwagę jego charakteru. Rozróżniamy konie typu ,,śpioch” i takie, dla których trzeba trenować na bieżni, by za nimi zdążyć (śmiech). W pokazaniu konia w stępie, priorytetem jest długi, regularny wykrok, prezencja, czyli głowa uniesiona wysoko i żwawy chód, za to w kłusie – dynamika, elastyczność i często – zrobienie show! Gdy dostajemy brawa od publiczności, często komisja ma podobne zdanie, co przejawia się wysokimi notami. Samo zapanowanie nad koniem to nie jest kwestia przygotowania go miesiąc przed wystawą – na to pracuje się ,,od źrebaka”, zakładając w pierwszych dniach na jego łeb kantar, przeprowadzając go na odpowiednim wędzidle do zabiegów pielęgnacyjnych, czy po prostu, prowadząc na wybieg. Im wcześniej zaczniemy pracę ze zwierzęciem, tym lepiej. Konie ardeńskie, których hodowlą się zajmujemy, często w dorosłości osiągają około tony wagi, więc im później zaczniemy do tego poważnie podchodzić, tym gorzej.

— Zbliża się kolejna wystawa koni zimnokrwistych w Janowie.
— Tak. Na naszej łące przy ulicy Zembrzuskiej od 17 lat odbywa się krajowa wystawa hodowlanych koni zimnokrwistych, gdzie przyjeżdżają najlepsze konie z całej Polski. W tym roku będziemy mieli już XV, jubileuszową edycję, na którą w imieniu swoim i organizatorów serdecznie zapraszamy. Mogę zdradzić, że stawka koni już zgłoszonych robi bardzo duże wrażenie – przyjadą konie już utytułowane, co zwiastuje piękną i ciekawą rywalizację, a lista jeszcze nie jest zamknięta! Oprócz tego liczne atrakcje, m.in. koncert zespołu Babsztyl, pokaz końskiej woltyżerki, popularne ,,dmuchańce” dla dzieciaków – my nie możemy się już doczekać.

— Pana druga pasja to muzyka.
— Tak! Muzyka pochłania podobną ilość mojego wolnego czasu jak konie. Jestem gitarzystą w kilku projektach muzycznych, m.in. w zespołach ,,Jej chłopaki”, ,,Te Deum”, ale głównym jest blues-rockowy skład z Olsztyna o nazwie ,,Blue Card”, w którym dodatkowo mam okazję śpiewać. Od niedawna mam przyjemność pracować ze wspaniałymi muzykami w projekcie ,,Niezależna Formacja Artystyczna”, który dostałem w spadku po Krzyśku Rendzie (śmiech). Wejść w takie buty naprawdę nie jest łatwo. Mogę zdradzić, że przygotowujemy się do koncertu, którego termin ogłosimy niebawem. Będzie rockowo, klimatycznie i z refleksją – tak jak lubię. Grać z ludźmi, których jeszcze kilka lat temu jako dziecko podziwiałem z widowni to dla mnie niezwykłe doświadczenie.

— Skąd talent muzyczny?
— Skąd talent? To duże słowo, ja po prostu lubię grać i nie mnie to oceniać, czy mam talent. Co do historii, jak to było, zacznę może od początku. W moim domu nikt na niczym nie grał, od najmłodszych lat słuchałem kapel hardrockowych, heavymetalowych, ale nigdy nie miałem kontaktu z instrumentem, oczywiście do czasu. W wieku 12 lat zobaczyłem gitarę u mojego kuzyna Wojtka, pokazał mi parę chwytów i tak to się zaczęło. W Gminnym Ośrodku Kultury w Janowie, wówczas dyrektorem był pan Krzysztof Drężek, który jak się okazało, grał na gitarze. W świetnej atmosferze pobrałem u niego parę lekcji, dzięki niemu fascynacja instrumentem rosła we mnie z każdym kolejnym dniem. Potem miałem przyjemność uczyć się od wspaniałych nidzickich muzyków, na początku u Marcina Bąkowskiego, a później, przez zdecydowaną większość czasu u Piotrka Lejbta. To właśnie dzięki Piotrowi zacząłem grać zachodniego rocka, poznałem bliżej śląską, bluesową muzykę i zakochałem się w tych nurtach bezgranicznie.

[b]— Pierwszą gitarę od kogo pan dostał?
— Pierwszą gitarę, taką naprawdę moją gitarę, dostałem od moich rodziców i mamy chrzestnej. Chciałbym im bardzo serdecznie podziękować, bo bez nich nic by się nie udało. Wspierali i wspierają mnie na każdym kroku, co jest dla mnie bardzo ważne. Co do wspomnianego wcześniej ,,wiosła” - był to Cort Z40 w kształcie Les Paula. To bardzo przyjemna gitara na początek, chociaż w niedługim czasie wymieniłem ją na ,,lepszy model” (śmiech). Przywiozłem Gibsona Studio, którego ogrywałem ze wcześniej wspomnianym Piotrkiem i tak zaczął się mój kontakt z lepszymi instrumentami. Kupując jeden z pierwszych lampowych wzmacniaczy miałem przyjemność poznać gitarzystę zespołu Dżem, Jerzego Styczyńskiego, który sprzedał mi wzmacniacz marki VOX AC30, na którym sam grał kilka lat z zespołem. Proszę sobie wyobrazić, jakie miałem ciary, gdy z zastrzeżonego numeru zadzwonił do mnie taki gość. Wzmacniacz ten jest dla mnie bardzo ważny, podchodzę do niego sentymentalnie, dlatego ma u mnie tzw. dożywocie.

— Kto jest pana idolem muzycznym?
— Czytając moją wypowiedź na pewno można się domyślić, że to właśnie Pan Jerzy jest moim polskim idolem. Jeśli chodzi o zagranicę wachlarz jest troszkę większy: kocham melodyjność Slasha, southern rock Charliego Starra, różnorodność gatunkową w muzyce Johna Mayera, czy rasowość brzmienia gitar Fendera u Erica Claptona. Myślę, że musimy zakończyć ten wątek – za bardzo kocham o tym rozmawiać (śmiech).

— Kiedy i z czyjej inicjatywy powstał zespół Blue Card? Dlaczego taka nazwa?
— Założycielem zespołu jest Mariusz Pszenny, nasz perkusista i rok 2016 przyjmujemy jako początek naszej grupy. Mariusz jest wspaniałym gościem, który na rynku muzycznym z niejednego pieca chleb jadł – był perkusistą w znanym w okolicy zespole Misja, w którym grał m.in. Krzysiu Żukowski i Marek Kisieliński.
Nazwa zespołu Blue Card na pewno nie jest jednoznaczna: już od progu mówi o bluesowych korzeniach zespołu, choć tak jak dobry blues ma też w sobie wielowymiarowość, kilka nienachalnych ironicznych podtekstów, jak: karta hazardzisty, karta poszukującego pracy, "niebieska karta" czyli policyjna procedura antyprzemocowa. Kolor blue symbolizuje wolność, melancholię i problemy z prawem. Karta sugeruje, że jest to swego rodzaju pakt - porozumienie osób o odmiennych upodobaniach, których punktem stycznym jest blues. I tak chyba należy rozumieć nasz zespół.

— Kto gra w zespole? 
— Skład zespołu zmieniał się na przestrzeni lat. Chłopaki jeszcze przed moim przyjściem grali z Robertem Ostoją-Lniskim (obecnie zespół Stach Bukowski), potem w jego miejsce na gitarę wskoczyłem ja. Zmieniali nam się też basiści, na początku za groove odpowiedzialny był Michał Słomkowski (obecnie zespół Plaster), potem Cezary Butler, a obecnie Daniel Uho Renda, którego zaprosiłem po odejściu Czarka. Chyba mu się podoba, bo jesteśmy w trakcie pierwszego sezonu razem i jeszcze nas nie opuścił (śmiech). Uho to świetny facet, który wniósł do zespołu potężne brzmienie i luz sceniczny. Na wokalu i gitarze niezmiennie jest z nami Andrzej Sułek, można powiedzieć kreator naszego brzmienia i repertuaru. Wiele się od niego nauczyłem, tak naprawdę to on przybliżył mi tajemnicę lampowej magii wzmacniaczy. Mamy to szczęście, że niedawno dołączył do nas wspaniały klawiszowiec – Rafał Lewandowski, który gra na organach Hammonda napędzanych przez wirującą kolumnę Leslie. Swoją grą robi prawdziwe show, czego doświadczamy na koncertach. Podsumowując jesteśmy naprawdę zżytym składem, których łączy miłość do rock n’ rolla.

— Jaką muzykę gracie? Macie w swoim repertuarze teksty autorskie?
— Gramy muzykę z pogranicza rocka, bluesa i big beatu. Nasz repertuar składa się z utworów, które są połączeniem naszych muzycznych zamiłowań. Każdy z członków zespołu ciągnie w inny odłam bluesa i rocka, co jest naprawdę świetne. Jeśli chodzi o autorską muzykę, gramy kilka utworów, do których napisałem muzykę i tekst. Są to teksty bardzo osobiste, wzięte z mojego życia i bardzo mi bliskie.

— Gdzie można Was zobaczyć?
— Zapraszamy na nasze koncerty – najbliższy będzie dla mnie wyjątkowy, bo zagramy 2 lipca w Janowie podczas jubileuszowej, XV Wystawie Hodowlanych Koni Zimnokrwistych. Dzielić scenę z zespołem takim jak Babsztyl to naprawdę duża sprawa. Oprócz tego zapraszamy na koncerty w Wilkasach, Szczuplinach, Działdowie, Kruklankach czy na naszej pięknej, olsztyńskiej starówce.
Mogę zdradzić, że obecnie pracuję z przyjaciółmi nad niespodzianką muzyczną związaną z wystawą koni. Więcej zdradzić nie mogę, ale efekty zobaczą Państwo wkrótce.
Halina Rozalska

fot. Archiwum prywatne/ nadesłane Maciej Napiwodzki

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5